Śraddha - pierwsza rocznica śmierci B.K.S. Iyengara. Katarzyna Podgórni.
wtorek, 29 września 2015
Jedną z pierwszych rzeczy, jakich dowiaduję się po przyjeździe do Puny, jest to, że Instytut będzie zamknięty od poniedziałku 7 do środy 9 września, a przez cały tydzień Iyengarowie nie będą prowadzić zajęć. Wszyscy udają się do Bellur, miejscowości rodzinnej B.K.S. Iyengara, gdzie ma zostać odprawiona Śraddha z okazji pierwszej rocznicy śmierci Gurujiego.
Nie cieszy mnie ta informacja, w końcu nie po to przyleciałam z drugiego końca świata, żeby stracić trzy dni zajęć. Nie rozumiem też dlaczego akurat uroczystość ma odbyć się we wrześniu. Wedle zachodniej rachuby czasu, pierwsza rocznica śmierci wypadła 20 sierpnia, nie 8. września. Z wyjaśnieniem spieszy mi Detta, pracujący w Instytucie od lat, ojciec Rayi Uma Datty, jednego z najbardziej utalentowanych młodych nauczycieli RIMYI. Data rocznicy wyznaczona została na podstawie kalendarza indyjskiego a dodatkowe obliczenia wskazały właśnie ósmy września jako dzień właściwy do odprawienia pudży.
Dowiadujemy się również, że jako uczniowie Instytutu, jesteśmy zaproszeni do uczestnictwa w tym wydarzeniu. Kilka chwil zastanowienia wystarczy i bilety na pociąg do Bangaluru mamy w kieszeni. Samochód z Bangaluru do Bellur obiecuje załatwić Kishore - główny organizator.
Lądujemy prawie 1000 km na południe od Puny, w pochmurne poniedziałkowe przedpołudnie. Wysiadamy z samochodu w położonym na obrzeżach wioski kompleksie imienia Ramamani Iyengar, który, za fundusze zebrane w projekcie Bellur, wybudował Guruji. Znajdują się tu szpital, szkoła podstawowa, liceum, szkoła wyższa, Centrum Edukacji Technicznej i ledwo co wzniesiona wielka sala do jogi, której oficjalne otwarcie ma nastąpić w grudniu tego roku. Miejsce tętni życiem, chociaż póki co, oprócz Iyengarów i nas, kilku ludzi Zachodu, niewielu przyjechało gości.
Zostajemy zakwaterowane w przyszpitalnym pokoiku i zaproszone na obiad. Trochę czasu upływa, nim udaje nam sie znaleźć stołówkę. Wszystko jeszcze w budowie, poza tym zorganizowane po Indyjsku, nie do końca zatem zrozumiałe dla zagubionego w orientalnym świecie człowieka zachodu. Wreszcie trafiamy we właściwe miejsce i czas. Grupa ubranych tylko w dhoti braminów z Mysuru serwuje najprzedniejszy ryż z różnego rodzaju polewkami. Wszystko wedle prawideł południowoindyjskiej kuchni. Jemy palcami, tylko prawą ręką, nikt nie śmiał nawet poprosić o łyżkę. Jeden z braminów, którzy przygotowali posiłek, opowiada o tym co jemy i jeszcze jeść będziemy. Szybko okazuje się, że obchody będą w dużym stopniu kręcić się wokół pożywienia. Nie tylko ze względu na tradycję nakazującą Hindusom utrzymać gościa w poczuciu sytości, lecz również ku szczęściu i pomyślności gości i gospodarzy.
Szczęśliwie najedzone, zwiedzamy dzieło Gurujiego. Wszystkie budynki są skromne, ale nowoczesne. Ze szczytu wzgórza, na którym znajduje się kompleks widać Bellur. Miejsce starożytne, kiedyś bardzo ubogie. Dziś wciąż daleko wiosce do bogactwa, jednak komfort życia jej mieszkańców dzięki Iyengarowi poprawił się znacznie. Kiedy później wybierzemy się do Bellur, aby odwiedzić pierwszą i jedyną jak dotąd na świecie świątynię Patanjalego, przekonamy się, jak wdzięczni Iyengarowi są tutejsi ludzie i z jaką serdecznością witają jego uczniów.
Wcześniej jednak zostajemy zaproszone do miejsca, w którym kolejnego dnia rano ma odbyć się pudża na cześć zmarłego rok temu Iyengara. Sala do jogi jest jasna, ogromna, o nieco nieregularnym kształcie. Dopiero ją wykańczają, ale już wwiercone zostały haki na liny. W miejscu, gdzie prawdopodobnie znajdzie się podest i miejsce dla nauczyciela, ustawiono dwa wielkie portrety B.K.S. Iyengara i jego żony Ramamani. Girlandy z kwiatów zwieszają się z górnych ram portretów, na których oparte jest pokaźne zdjęcie wizerunku Patanjalego, równie bogato ustrojone. Po lewej stronie stoi pokryty świeżymi kwiatami ołtarz. Na nim cztery figury bóstw związanych z kultem Wisznu, każda ubrana w brokatowe szaty i obwieszona girlandami. U stóp ołtarza czekają wota i przyrządy niezbędne do odprawienia pudży.
Prawą stronę sceny okupuje grupa braminów. Każdy w dhoti, z odsłoniętym torsem i przewieszonym przez lewe ramię i prawą pachę sznurem upawita, oznaczającym przynależność do najwyższej warny. Bramini recytują mantry, kiwając się w jednostajny rytm mamrotanych słów. Choć właściwa uroczystość ma zacząć się dopiero rano, przygotowują grunt pod rytuał. Oprócz nich w sali niewiele osób. Blisko ołtarza siedzi kilkoro członków rodziny. Wśród nich Abhijata i Prashant, jedyny syn Gurujiego. To jego obowiązkiem jest sprawowanie obrzędów ku czci ojca aż do momentu własnej śmierci. On również jest teraz głową rodziny. Jego obecność jest więc niezbędna.
Chwilę wsłuchujemy się w zawodzenia braminów, oczekując, że zdarzy się coś wartego uwagi. Szybko zostajemy jednak zwerbowane do grupy wybierającej się do świątyni Patanjalego w Bellur. Idziemy więc. Każdy napotkany mieszkaniec wioski wita nas uśmiechem, składa dłonie i mówi namaste! Stanowczo nie traktują nas tutaj, jak zwykle traktuje się turystów. Ktoś wskazuje nam drogę. Kiedy docieramy na miejsce z drzew zrywa się stado ogromnych nietoperzy, a że zapada zmierzch, sceneria przypomina film grozy.
Sama świątynia, a właściwie zespół świątyń, to na szczęście miejsce ciche i spokojnie. Składa się zpięciu niewielkich sanktuariów. Jedno z nich poświęcone jest właśnie Patanjalemu, autorowi jogasutr. U jego wejścia wisi tablica z tekstem yogena cittasya, wewnątrz stoi rzeźbiony w czarnym kamieniu, ustrojony kwiatami i brokatem posąg mędrca. Wchodzimy. Ktoś intonuje inwokację. Zaraz po ostatnim naszym OM zjawia się kapłan, który niezwłocznie rozpoczyna pudżę, licząc prawdopodobnie na sute datki z naszej strony. Okadza wiec najpierw posąg, następnie nas, śpiewając odpowiednie mantry. Daje nam do picia gorzką, mocno przyprawioną goździkami wodę, czerwonym proszkiem maluje tilakę na czole i wręcza garść kwiatów jaśminu. Kapłan idzie za ciosem, i zachęcony naszym entuzjazmem wyrażonym w rupiach, zabiera nas do położonego kilka metrów dalej, osiemsetletniego sanktuarium Hanumana. Z dwiema już tilakami na czole, w strugach deszczu, wracamy do sali, sprawdzić jak duży postęp w śpiewaniu mantr poczynili bramini.
Trafiamy w idealny moment. Właśnie ma zacząć się pudża, trzecia już dla nas w ciągu ostatnich kilkudziesięciu minut. Jak i w przypadku poprzednich, dokonujący rytuału bramin, najpierw okadza stojące na ołtarzyku posągi bóstw, następnie okadza nas. I znów pijemy gorzką wodę, znaczmy trzecią tilakę na czole i z prasadem, czyli odrobiną ofiarnego posiłku w dłoni, udajemy się na kolację. Wyśmienitą. Bardzo obfitą.
W środę zaczyna się właściwa uroczystość. Wstajemy wcześnie rano, żeby nie stracić ani chwili tego doniosłego wydarzenia. Jak już wspomniałam jedzenie ma tu wartość nieprzecenialną, zaczynamy więc od śniadania, znów w stylu Mysurskim. Dopiero później możemy spokojnie wejść na salę, w której już od świtu bramini zawodzą swoje pieni. Dziś jest ich szesnastu, śpiewają głośniej i z większą werwą niż wczoraj. Trzej inni, a wraz z nimi Prashant i jeden z krewnych Iyengara, siedzą po lewej stronie ołtarza, dookoła stosu przygotowanego do homy, czyli ofiary ogniowej. Na stos składają się nie tylko szczapki drewna, lecz również ghi, oleje, suszone krowie odchody (o ile dobrze udało mi się zidentyfikować ów składnik) i inne nieznane mi bliżej substancje łatwopalne. Dookoła stosu kwiaty, kokosy i owoce.
Wśród zawodzeń braminów stos zostaje rozpalony. W kolejności wymaganej przez rytuał wrzucane są do ognia poszczególne rodzaje drewna i innych paliw, następnie płomień polany zostaje ghi. Ciężki, coraz bardziej duszący dym, który wydobywa się ze stosu, nie przeszkadza braminom w dalszym zaciąganiu mantr. Nas jednak zaczynają piec oczy i drapać gardła.
Ogień dość szybko wygasa i widać nic ciekawego ze strony braminów nie jest przewidziane w programie, gdyż zjawia się Sunita, jedna z córek Iyengara i zabiera nas do Centrum Edukacji Technicznej, gdzie ma odbyć się recytacja Jogasutr prowadzona przez nią i przez Gitę.
Zbieramy się w dość ciasnym pomieszczeniu. Przy ścianach znajdują się stanowiska pracy z umocowanymi imadłami. Dla nas stworzono przestrzeń wzdłuż przejścia, na samym środku hali. Siedzimy na plastikowych krzesełkach, naprzeciwko udekorowanego ciemnoniebieskim materiałem stołu, na którym umieszczono zdjęcie Iyengara. Przybywa Gita, przysuwamy się bliżej by jak najlepiej ją słyszeć- nie mówi zbyt głośno a grube ściany skutecznie pochłaniają dźwięk.
Zaczyna od przypomnienia jak wielką rolę w nauczaniu Gurujiego odegrały Jogasutry i jak bardzo Iyengar podkreślał, że należy do nich sięgać. Po tym krótkim przemówieniu śpiewamy yogena cittasya, po czym Gita intonuje Jogasutry. Śpiewa po krótkim kawałku, powtarzamy chórem za nią. Szczęśliwi ci, którzy mieli ze sobą tekst. My, chociaż tekstu nie mamy, dajemy się wciągnąć w śpiew. Ma w sobie coś pochłaniającego, podobnego do medytacji, ale jednocześnie pozwala odczuć wspólnotę z innymi zgromadzonymi w ciasnym pomieszczeniu uczniami Gurujiego. Kiedy kończy się Kaivalya Pada ostatnia część traktatu o jodze, jedna z nauczycielek z Instytutu intonuje piosenkę, tym razem dość radosną, rytmiczną. Wszyscy klaszczą, hindusi przyłączają się do śpiewu.
Wybija wkrótce godzina pudży. Wracamy do sali do jogi, gdzie wciąż zawodzą bramini. Pozostałości po homie zostały już uprzątnięte, a obok miejsca, gdzie wcześniej palił się ogień, rozsiada się rodzina Iyengarów. Zaskakuje nas, że wcześniej pusta sala, zapełniła się teraz ludźmi. Jest tu kilkadziesiąt dziewczynek i tyleż chłopców z ufundowanej przez Iyengara szkoły. Mnóstwo gości, którzy widać przybyli w ostatniej chwili. Panuje spory ścisk, ale zostało trochę wolnego miejsca z przodu. Lokuję się więc tam, by widzieć wszystko jak najlepiej.
Pudża zaczyna się przed ołtarzykiem Wisznu, przy którym zbierają się oprócz głównego kapłana również Prashant i jeden z krewnych Iyengara. Obaj mają zawiązane na głowie kolorowe turbany a w rękach trzymają tacę z ofiarą z kwiatów i owoców. Kapłan wielokrotnie obrzuca posążki bóstw kwiatami, następnie polewa je wodą i okadza, po czym przykłada do ołtarza w kilku miejscach specjalny srebrny czepiec, którym później będzie błogosławił zebranych. Dwóch innych braminów, stojąc z boku, wachluje ołtarz okrągłymi, złoconymi wachlarzami. Skończywszy ceremoniał przy ołtarzyku, kapłan przenosi się kawałek dalej i powtarza wszystkie czynności przed portretem Iyengara i Ramamani oraz wizerunkiem Patanjalego. Cały czas towarzyszą mu Prashant i jego krewny. Kapłanpodchodzi do nich, kiedy już czczeniu pamięci zmarłych stało się zadość. Ściąga im turbany z głów udziela błogosławieństwa.
Nie rozumiem, co dzieje się w tej chwili. Dopiero w Punie Detta wyjaśnia mi, że jest to znak zakończenia żałoby. Przez rok po śmierci, rodzina zmarłego pozostaje w stanie nieczystym i nie może obchodzić żadnych świąt ani odprawiać rytuałów. Dopiero pierwszorocznicowa śraddha, specjalna ceremonia ku pamięci zmarłej osoby, kończy okres żałoby. W ten właśnie symboliczny sposób, przez ściągnięcie turbanu głowie rodziny, życie jej członków wraca do normalnego trybu.
Pudża toczy się dalej. Woda, którą polewane były wcześniej posągi i portrety, ląduje teraz na naszych głowach. Jeden z braminów przemierza salę wymachując kropidłem zrobionym z podłużnych liści. Kropi szczodrze. Inny bramin przebiega pierwsze rzędy nakładając srebrny czepiec w geście błogosławieństwa. Wkrótce na moim czole ląduje tilaka.
Podczas gdy błogosławieństwo rozdzielane jest po sali wraz z prasadem, pozbawieni turbanów Prashant i jego krewny, składają podziękowania braminom w formie jak najbardziej materialnej. Każdemu z dzielnie zawodzących przez dwa dni i składających ofiary jegomościów, wręczają nowe dhoti, ofiarny kokos i liście betelu zapakowane w fantazyjną torebkę, oraz rzecz jasna kopertę. Bramin musi zostać należycie wynagrodzony, inaczej na dom tego, który nie odpłacił mu się należycie, nie spłynie pomyślność, wręcz może spaść nieszczęście. Uśmiechy na twarzach obdarowanych zdradzają, że tym razem do nieszczęść żadnych nie dojdzie, bo ofiara jest satysfakcjonująca.
Bramini, otrzymawszy zapłatę, znikają czym prędzej w kantynie. Nie jest to jednak koniec ceremonii. Teraz na środek sali wychodzą Prashant i Gita. Nadchodzi czas na podziękowanie gospodarzom. Rodzina, w tym rodzeństwo Iyengarów, podchodzą, kłaniają się i zostawiają wszelakiego rodzaju dary wdzięczności. Po rodzinie kolej na uczniów. Ci padają na kolana przed Gitą i Prashantem, dotykają ich stóp w tradycyjnym geście podzięki dla nauczyciela. Gita dużo się uśmiecha, kładzie na głowach przychodzących osób ręce. Prashant pozostaje trochę z boku, ale zawsze odwzajemnia ukłon od ucznia.
Tak kończą się obchody pierwszej rocznicy śmierci Gurujiego. Czeka nas już tylko wystawny obiad, podczas którego każdy, nawet szkolne dzieci, dostaje kokos, liście betelu i dziesięć rupii na szczęście. Wszystko po to, żeby goście wyszli zadowoleni. Nas zadowala przede wszystkim wyśmienity obiad. Palmowy liść, na którym go podano składamy wpół z góry na dół, na znak, że skończyliśmy jeść i że jesteśmy pełni uznania dla kunsztu kucharzy.
Goście powoli zaczynają zbierać się w samochodach, by wrócić do swojej codzienności. Nam też pozostaje już tylko spakować się i ruszyć do Bangaluru, skąd wieczorem mamy pociąg do Puny. W czwartek ruszają już normalne zajęcia w Instytucie.
Katarzyna Podgórni dyplomowana nauczycielka jogi Iyengara w stopniu Junior Intermediate I, z wykształcenia prawnik i kulturoznawca, z zamiłowania podróżniczka. Praktykę rozpoczęła w 2006 roku, od 2009 samodzielnie prowadzi zajęcia. Od początku swojej przygody z jogą związana z Sadhaną. Pogłębia wiedzę i udoskonala praktykę na zajęciach i warsztatach prowadzonych przez nauczycieli z Polski i z zagranicy, w tym nauczycieli z Ramamani Iyengar Memorial Yoga Institute w Punie.
Praktykować jogę zaczęłam z czystej ciekawości, która szybko przerodziła się w prawdziwą pasję. Joga stała się dla mnie nieodłącznym elementem życia, pozwalającym lepiej poznawać siebie, swoje możliwości i ograniczenia. Co dzień uczę się jak oswajać i powoli przekraczać granice wyznaczone przez ciało i umysł. W praktyce i uczeniu szukam harmonii pomiędzy dynamiką i precyzją, intensywną pracą i relaksem, wierząc, że tylko w ten sposób można wejrzeć w głąb siebie.
23 września 2015
Artykuł ukazał się na stronie największej krakowskiej Szkoły Jogi Sadhana
dziękujemy za zgodę na opublikowanie artykułu.