Joga na rejsie jachtem morskim. Dwugłos. Małgorzata Matczak, Adam Dąbrowski
środa, 18 lutego 2009
Czy może być coś bardziej ekscytującego? Zwłaszcza kiedy część załogi nie ma pojęcia o żeglowaniu, a część o jodze. Konfrontacja dwóch pasji, na pierwszy rzut oka tak odmiennych. Jednak u podstawy obu światów leżą podobne ludzkie emocje. Ktoś, kto nie ma pojęcia o żeglowaniu na samym wstępie bierze się za bary z niedomaganiem własnego organizmu. Z chorobą morską, z równowagą, z bólem mięśni łydek od dziwacznego chodzenia po pokładzie, z siniakami ponabijanymi o sprzęty. W pierwszym dniu samo wyjście na pokład jest nie lada sztuką.
Dla tych, którzy spotykają się z jogą po raz pierwszy próba ustawienia ciała w asanie stanowi duże wyzwanie, nie mówiąc już o utrzymaniu go w pozycji. Na jachcie idącym w przechyle po zafalowanym morzu to samo - zmagania z równowagą, bólem mięśni itd. itd.Skupienie, uważność, opanowanie, to cechy charakterystyczne dla obydwu sytuacji i zachowań.
Żeglarzom i joginom udało się w rejsie ugruntować w działaniu uważnym, pełnym opanowania.
Nie ma nic wspanialszego od wieczorów, gdy żeglarze próbują wyśmiewać medytację, czyli według nich "siedzenie i nic nie robienie" na złożonej macie. A jogini ku oburzeniu żeglarzy, proszą o zamknięcie "tej skrzynki" zamiast bakisty lub zawiązanie "tego sznurka" zamiast knagowania szota. Ja byłam w grupie nie mającej pojęcia o żeglarstwie.
Oczywiście choroba morska zwaliła mnie z nóg na kilka godzin. Pierwszego dnia nie bardzo wiedziałam co się wokół mnie dzieje. Ale wytrawni żeglarze byli wyrozumiali. Trochę się podśmiewali, żartowali.
Ale za to, kiedy wieczorem po tak ciężkim dniu rozkładaliśmy nasze maty do jogi energia mnie rozpierała. Nie przeszkadzało mi skaliste podłoże, fotografujący nas ludzie, kąsające komary. Ta praktyka pozwoliła pogłębić mi kontakt z własnym ciałem i umysłem. Jakże była inna od tej w sali czy też w terenie specjalnie do tego wybranym, w ciszy, na uboczu, w spokoju.
Na jachcie pozostawało wewnętrzne poczucie równowagi i spokoju oraz harmonii z otoczeniem. Przy dużej fali sternik za kołem steru wydawał się ogromny, demoniczny, ale zharmonizowany w swoich ruchach i gestach z szalejącym Bałtykiem. To budziło moje zaufanie.
Obserwacja morza tak mnie wciągała, że mogłam patrzeć w nie godzinami i czas się nie dłużył. Zupełnie coś innego było przed nami, a co innego za nami. Chociaż to ten sam Bałtyk.
Żeglowanie nocą przy pełni księżyca. Robiło wrażenie zarówno na wytrawnych żeglarzach jak i na joginach. Wpatrywaliśmy się w księżyc w milczeniu. Tylko, gdy coś pojawiło się w zasięgu naszego wzroku, przekazywaliśmy sobie tę informację półgłosem, jakby obawiając się że zaburzymy ten widok, że księżyc zniknie a plusk wody ucichnie.
Poczucie czasu było zupełnie inne niż na lądzie. Odmierzaliśmy go wachtami. Pora na sen przychodziła bądź w porcie w trakcie postoju, bądź na morzu, kiedy wachtę miał ktoś inny.
Pora dnia i nocy nie grały tu roli.
Nie bez znaczenia było na rejsie nasze wspólne poszanowanie granic istnienia jednostki w naszej małej społeczności. Mimo wszystko było to kilka osób na bardzo małej przestrzeni, 24 godziny na dobę razem. Każdy ze swoimi emocjami, uczuciami, nastrojami. Każdy z nas był inny. Próbowaliśmy to harmonizować. Chyba z dobrym skutkiem. Wszystko to działo się pod uważnym okiem organizatora i jedynej osoby, która obie te pasje dzieli na co dzień.
Małgorzata Matczak W sierpniu 2008 r. płynęliśmy, ze Świnoujścia do Kopenhagi i z powrotem. Płynęliśmy jachtem 10-cio metrowym Sun Shine s/y Haddock, z trzema kabinami. Wyposażenie nawigacyjne to sportowe aktualne mapy papierowe, mapy cyfrowe na laptopie z GPS, Navtex, Garmin. Z lądu czuwał nad nami meteorologicznie, dzięki telefonom komórkowym kapitan, ojciec Sebastiana. .
Sprawdziło się założenie, że pływamy głównie za dnia. Dzięki temu cykl aktywności dobowej uczestników pozostał zasadniczo nie zmieniony, a poczucie bezpieczeństwa podtrzymane.
Neofici przekonywali się, że nawet po najtrudniejszych chorobach morskich, noc jest spokojna i prawie nie kołysze.
Ustaliliśmy podział funkcji. Basia żywi nas jako doświadczona traperka bieszczadzka, zdolna do wyczarowania przepysznej uczty nawet w najdzikszej, prymitywnej puszczy, czy na pustkowiu morskim.
Gosia, szybko ucząca się załogantka, z łatwością stająca na nogi w najcięższej opresji.
Andrzej, bez problemu dający sobie radę solo za kołem sterowym przez cztery godziny wachty.
Sebastian, współwłaściciel jachtu, bezwzględny skipper, gdy jacht był w ruchu; beztroski, sympatyczny kumpel, gdy jacht stał dobrze zacumowany.
Clyde- żeglarz; umysł ścisły, bez złudzeń, uczestniczący w imprezce, cytowany każdego dnia, gdy już zszedł na ląd, by poddać się ciężkiej próbie wesela kolegi.(Nie poległ).
Autor- spiritus movens eskapady. Nowicjuszki potrzebowały około trzech dni, żeby się jako tako odnaleźć w skrajnie odmiennych od lądowych okolicznościach przyrody. W Świnoujściu pani Basia wolała swój trening(Qigong, flamenco)
Dla mnie praktyka jogi na betonowym nabrzeżu mariny, działała pokrzepiająco. Była czynnym zapoznawaniem się z wysokimi na kilometry wieczornymi chmurami, u dołu, w arktycznych tonacjach, u góry śródziemnomorsko słonecznych. Z zimnym powietrzem i mrokami, między pomarszczoną wodą, jachtami i lasem.
W Nexo, na Bornholmie, wieczorem mżył deszczyk, po jeździe na dzień dobry w szóstce (Bouforta), ważniejsze było przekonać się, że istnieje stały, asfaltowy, ląd z miasteczkiem i łazienką i gorącą wodą, niż w deszczu praktykować.
Choć Darek by pewnie nie odpuścił;-)
Krótki przelot na Christianso upłynął na ożywionych rozmowach w kokpicie, w dołkach i na pagórkach fal. Pani Gosia, gdy tylko mogła wstać z kanapy w mesie, wychodziła, "na świat cały", w kokpicie. Nie był chyba taki najgorszy, choć nikt nie śmiał jej o to pytać.
Pani Basia całodobowo śniła w koi dziobowej, o mlekiem i miodem płynących Bieszczadach. Załoga sama sobie kombinowała z prowiantem, w kambuzie.
Zbliżaliśmy się do wysepki, jak w historii hrabiego Monte Christo.
Podzielonej na pół, skalistej. Gdy wpłynęliśmy do basenu wewnętrznego, gdzie woda była spokojna , cisza wyspy przemówiła z siłą wielowiekowych skał. Wyspa sama wprawiała w medytację.
Na wielkich kamulcach nabrzeża przed koszarami jakby chwilę wcześniej duńscy żołnierze rozładowywali żaglowce.
Po 17 tej hafenmajster wyłączał Internet i znikał .
Wieczorem praktykowaliśmy jogę na granitowych głazach pod armatami broniącymi wejścia do Christianso. Duży morski ptak bezgłośnie szybował w powietrzu ciemniejącego oranżowego zachodu słońca.
Głazy milczały, kłótliwy skwir ptaków z sąsiedniej wyspy nie mówił nic ludzkiego, morze było niesłyszalne, drzewa nieruchome żyły swoim niemym życiem.
Domki żołnierzy sprzed dwu wieków z grubych kamiennych ścian zamykały wszystkie przejawy życia.
Medytowaliśmy. Duży morski ptak w locie nad wyspą o zachodzie słońca. . . . .
Trwał .
W zawieszeniu w zimnym powietrzu, ponad czającym się mrokiem, w świetle zachodzącego słońca.
14.08.08r
Wiało 6-7, lecieliśmy bajdewindem. Bryzgi dochodziły do kokpitu. Słońce grzało, więc zostałem w polarze i lądowych spodniach. Jazda była jak trzeba. Gadanie-myślenie w formacie lądowym miejsko- korporacyjnym wydało mi się drętwe; jak sztuczny głos na zebraniu partyjnym.
Między falami dwumetrowymi taki głos mnie raził.
Wiatr wywiewał zza mostka , z górnej części klatki piersiowej koncentrat zatęchły, duchotę zapyziałej zapajęczonej klitki.
W Alinghe popadywało, więc trenowaliśmy pośrodku porciku. Co prawda typowo zachodnio - miejskiego, nie tak intrygującego jak Christianso, ale nie dało się inaczej.
Stojące .
W kałużach, na betonie bez mat , bo by się zmoczyły.
Po chorobie morskiej pań, nie spodziewałem się ze będą miały tak dobrą kondycję.
Przylecieli fotografowie i nas obstrykali. Małolatka dopytywała się, czy będziemy robić powitanie słońca. Przyszłaby. Ale wypływaliśmy o czwartej.
Gdy szliśmy 17 sierpnia z Fensterbokanal do Kopenhagi, po prawej mieliśmy tunelomost łączący Danię ze Szwecją, a po lewej pole wiatraków elektrowni wiatrowej. Wiało co najwyżej 15m/sek. Kierowałem jacht na kolejne boje. Samoloty pasażerskie wznosiły się w niebo w odstępach co najwyżej 3 minutowych. Po wachcie wczytywałem się w opis podejścia do mariny kopenhaskiej Kulińskiego. Siedziałem w kokpicie pochylony nad książką. Gdy podniosłem wzrok; zobaczyłem kolumny wiatraków, fale, latające po nich łódki, brzeg z głazów - zdumiałem się. Przeskok z głębokiej lektury, do tego rzeczywistego widoku był gwałtowny. Przejście od białej, płaskiej kartki z pilnie zapamiętywanymi czarnymi, uporządkowanymi znaczkami, do masywnych podniebnych betonowych kolumn z potężnymi skrzydłami wiatraków, granatowych fal piętrzących się w ciasnym przejściu zaskoczyło mój mózg, nie przygotowany do tak nagłej zmiany.
To było jak cios obuchem.
Odkryło jak działa system poznawczy. Po siavasanie powolne otwieranie oczu Gita Iyengar uzasadniała powolną pracą mózgu przestawiającego się z głębokiego relaksu na realistyczny, użyteczny odbiór bodźców wizualnych.
Żebym wiedział, co widzę, wiedział jakie robię zniekształcenia sentymentalne, poznawcze, estetyczne - warto iść za nauką Gity
Żebym wiedział, z jakich znaczeń zrezygnować dla praktyki czystego postrzegania.
W Gedser najpierw nas wygoniły komary z prymitywnych ogródków działkowych. Potem trafiliśmy na małomiasteczkowy duński stadion piłkarski i sobie poćwiczyliśmy. Gdy po 23 ej wracaliśmy, miedzy raczej schludnymi duńskimi domkami, w cichym śpiącym miasteczku, zobaczyliśmy w jednym działający telewizor.
Odebrałem go jako elektronicznego agresora, który w mgnieniu oka, bezboleśnie podłącza toksyczne kable do moich synaps w mózgu i już mnie ma. Już trzęsę się wedle jego elektrowstrząsów.
W Kopenhadze praktykowaliśmy pod fajnym murem , w Christianhavn, na Gammel Dok. Na wysokim kamiennym nabrzeżu , przed którym uwijały się rozrywkowe statki wszelkiego autoramentu. Gdy tylko położyłem na nabrzeżu pod zabytkowo modernistycznym budynkiem, ucieszyłem się.
Jasna siena cegieł klinkierowych ,obramowane kamieniem okienka więzienne, stalowa fantazyjna konstrukcja ze stali i szkła wyrastająca ni z gruchy ni z pietruchy na trzecim piętrze, odgłosy hucznej "zachodniej" imprezy z restauracji… niebieskie niebo powyżej dachu, śmigające mewy , ich skwir…. Właściwie nie miałem pewności, czy ja leżę na bruku z nogami do góry, na tej ścianie , czy też stoję, a ona jest horyzontalnym nabrzeżem?
Jednak przechodnie nas rozpraszali. Np. chłopcy gibający się na deskorolkach podzielonych na pół , połączonych przegubem .
Po 10 dniach pan Basia przygotowała wystawny obiad w trakcie wyboistej "jazdy", w piątce*. A potem chyba zdegustowana takim "nic nie dzianiem się na morzu" piłowała sobie paznokcie w messie.
W tym roku organizuję dwa rejsy jogowe w lipcu po portach Szwecji, zapraszam.
Adam Dąbrowski
o8309qt@gmail.com