Robię swoje. Wywiad z Adamem Bielewiczem.
czwartek, 15 października 2009
10 lecie Joga! Centrum to piękna okazja, aby porozmawiać o jodze, szkole, o tym, co się wydarzyło, o planach. Z Adamem Bielewiczem rozmawia Justyna Moćko.
W tym roku mija 10 lat, od kiedy otworzyłeś swoją szkołę. Czemu zdecydowałeś się na ten krok?Pierwsze zajęcia w swojej szkole poprowadziłem 27 września 1999 r.
Do tego czasu, przez 8 lat związany byłem z Akademią Hatha-Jogi Sławka Bubicza, gdzie stawiałem swoje pierwsze kroki na ścieżce jogi Iyengara, uczyłem się, potem asystowałem i wreszcie prowadziłem zajęcia. Sławek dał mi solidny fundament, pozwolił przełamać wiele ograniczeń, przez te pierwsze lata był źródłem wiedzy, entuzjazmu, inspiracji do pracy nad sobą. Bez niego nie byłbym nauczycielem. Naturalny proces rozwoju, przez który przeszedłem obejmuje też fazę oddzielenia się. Po kilku latach uczenia dojrzałem do stworzenia własnego sposobu prowadzenia zajęć, podejścia do ludzi i tu stopniowo zaczęły pojawiać się różnice w osobowościach mojej i mojego nauczyciela.
Bezpośrednim impulsem o stworzenia szkoły były jednak narodziny Kacpra na wiosnę 1999 i potrzeba zadbania o rodzinę. To był czas, kiedy prekursorzy jogi mieli już swoje szkoły i właściwie tylko oni uczyli. Ty byłeś pierwszym uczniem, który odszedł do nauczyciela, aby założyć swoją szkołę. To była trudna decyzja również na poziomie organizacyjnym. Jak to pamiętasz?
Rzeczywiście było tak, że w większych miastach istniała jedna-dwie szkoły - w Warszawie Sławka Bubicza, w Krakowie Konrada Kocota i Beaty Jamińskiej, w Szczecinie Jurka Jaguckiego, Tomek Lis uczył w Jeleniej Górze, Henio Liśkiewicz i Leszek Mioduchowski w Lublinie, Małgosia Madej w Opolu, Ewa Szprenger w Toruniu, Maria Stróżyk w Poznaniu. Każde miasto miało swoją szkołę, swojego nauczyciela. Pamiętam np. obóz Sławka w Lipczynku, czy w Bieszczadach, gdzie uczyło się wielu obecnych nauczycieli z całej Polski. Mimo, że już wtedy powstawały pewne różnice w wśród nauczycieli, raczej nie było bezpośredniej konkurencji. Stworzenie drugiej szkoły w Warszawie to było coś nowego. Nie wiedziałem, że proces oddzielania się będzie tak trudny, że prowadzenie szkoły wiązać się będzie z taką ilością pracy. Wchodziłem w to w ciemno, torując drogę sobie i mam nadzieję, innym.
Znalazłem miejsce na ul. Smoczej, w szkole. Zajęcia mogły odbywać się tylko wieczorami. Przez pierwszy rok prowadziłem zajęcia sam. Było ich 10 w ciągu tygodnia.
Był to okres ciężki a jednocześnie niesamowicie energetyczny. Możliwość pracowania u siebie, prowadzenia zajęć zgodnie z tym jak chciałem je prowadzić, olbrzymie zaangażowanie osób ćwiczących, stworzenie się stałej grupy osób ćwiczących dodawały mi skrzydeł. Twoja szkoła w atmosferze różniła się od szkoły Sławka. Czy to było zamierzone działanie, alternatywa?
Wynikało to z różnicy naszych osobowości, podejścia do ludzi. Oczywiście przez wiele lat ucząc się od Sławka przesiąknąłem jego nauczaniem, nauczyłem się mnóstwa dobrych rzeczy, ale też zrozumiałem, czego nie chcę powtarzać. Każdy nauczyciel jest innym człowiekiem i już w ramach Akademii można było zauważyć różnice w uczeniu moim, Grzesia Nieściera i Leszka Kawy, choć dorastaliśmy pod tym samym okiem. Potem zacząłeś robić obozy…
Pierwszy obóz, na którym prowadziłem zajęcia to był sylwestrowy obóz organizowany przez Konrada Kocota w 1999/2000 w Trzemeśni. Konrad mnie zaprosił, abym wraz z nim i Romkiem Grzeszykowskim prowadził zajęcia.
Samodzielnie pierwszy obóz zorganizowałem latem 2000 w Stróżynach. Wróciłem właśnie z dwumiesięcznego pobytu w Indiach. To był bardzo kameralny, magiczny wyjazd. Miejsce było wyjątkowe, bardzo specyficzne, prymitywne, ćwiczyliśmy w olbrzymiej stodole, przyozdobionej dziełami z wcześniejszych warsztatów artystycznych. Grupa, która była na tym obozie była niezwykła, przyjechało wiele indywidualności, mocnych osobowości. Wiele osób z tamtej grupy teraz uczy, nadal praktykuje. Później organizowałeś następne obozy: majówka, wakacyjne. Dbałeś o to, aby oprócz zajęć jogi były jeszcze jakieś inne atrakcje.
Przed naszą rozmową myślałem trochę o tym, co się zmieniło przez te 10 lat w świecie jogicznym. Kilka nowych rzeczy wniosłem. Obozy jogi polegały dotychczas na praktyce jogi 2 razy dziennie, była tylko joga. Wraz z Olgą Mieszczanek zaczęliśmy wprowadzać nową formułę z wieczorami poświęconymi innej formie pracy ze sobą. Teraz jest to już norma, że na obozach robi się taniec, masaże, kursy gotowania….
Wieczorami Olga prowadziła Taniec Serca i medytację. Było to świetne uzupełnienie jogi. Taniec intuicyjny to inny rodzaj ruchu - płynny, dynamiczny, ekspresyjny, z muzyką, ale też jest formą pracy wewnętrznej. Joga i Taniec Serca świetnie do siebie pasowały, uzupełniały się, dawały większe możliwości wejścia w kontakt ze sobą z różnych stron. To, co kojarzę z początków Twojej szkoły to intensywna reklama. Logo, spójna wizualizacja na plakatach, które były wszędzie.
Na początku to była kwestia zaistnienia w świadomości osób zainteresowanych jogą. Aby ludzie dowiedzieli się, że szkoła istnieje musiałem oplakatować miasto. To były takie "złote, dzikie czasy", kiedy plakaty wieszało się na setkami na słupach, nie były natychmiast zrywane, nie było za to żadnych mandatów;-). Mniej ludzi jeździło samochodami, ludzie częściej chodzili, jeździli tramwajami, stali na przystankach.
Wtedy były zupełnie inne metody docierania do ludzi. Internet nie był tak popularny, listy wysłało się pocztą tradycyjną.
Spójna wizja szkoły w postaci logo, błękitnego koloru na plakatach, ulotkach, to był pomysł Olgi. Ona zadbała również o to, aby strona internetowa była niebieska, koce, paski również w tym kolorze. To jej kobiecemu podejściu zawdzięczam spójność wizualną szkoły. Ja bym zapewne kupił koce zielone, paski żółte, logo byłoby raz takie, raz takie. Skąd wzięła się nazwa szkoły?
Joga! Centrum Adama Bielewicza… próbowałem wielu nazw obecnie już funkcjonujących - studio, szkoła, ośrodek… Nazwa Centrum przemawiała do mnie najbardziej, oznaczała ośrodek, ale też centrum, środek, coś, co jest harmonijne, wycentrowane, zrównoważone, nie skrajne. Wszystkie istniejące wówczas szkoły nosiły nazwy swoich założycieli, więc powstało Joga! Centrum Adama Bielewicza. Pierwsze było Joga Centrum Konrada Kocota w Krakowie. Wtedy założyciel szkoły dawał jej nazwę, renomę. Nie mówiło się o Akademii, Centrum tylko o Bubiczu, Bielewiczu. Nazwisko było nazwą, marką. Teraz Twoje nazwisko jest już uznaną marką.
Na co dzień nie zdaję sobie z tego sprawy. Dziesięciolecie szkoły, nasze spotkanie są taką okazją, aby podsumować ten czas z dystansu. Gdy pomyślę o tych 10 latach to rzeczywiście odwaliłem kawał dobrej roboty i mam to szczęście, że tak wiele świetnych osób w tym współuczestniczy. Ale tak na co dzień nie mam takiej świadomości - ot, prowadzę szkołę, jedną z wielu, trochę dłużej może, wcześniej zacząłem. Podsumowujmy zatem dalej. Po lokalizacji na Smoczej otworzyłeś szkołę na Żurawiej. Skąd pomysł, aby wynieść się ze szkoły podstawowej, podnieść nieco standard?
Na szczęście jest tak, że proces rozwoju jogi jest tworzony przez wiele osób. Ja zrobiłem jeden krok, otworzyłem pierwszy swoją szkołę, później Grzesio Nieścier otworzył swoją, Leszek Kawa. Zrobił się większy wybór ( i dobrze) - różni nauczyciele, różne sposoby uczenia, większa różnorodność. Grzegorz z Leszkiem po pewnym czasie otworzyli ośrodek przy Grzybowskiej. Będąc na jego otwarciu poczułem jak dobrze jest mieć swoje miejsce, gdzie zajęcia można prowadzić od rana do wieczora, sprzęt trzymać na sali, stworzyć odpowiedni klimat do praktyki, nie być zdanym na łaskę pani sprzątaczki ze szkoły, która salę posprząta po wf-ach lub nie…
Okazało się, że dla uczniów względy lokalowe też mają znaczenie. Jeżeli były dwa miejsca w Warszawie, to uczniowie z drugiego końca miasta jechali do jednego konkretnego miejsca. Kiedy pojawiło się ich więcej, to zaczęły mieć znaczenie bardziej prozaiczne czynniki - np. czas dojazdu.
Uznałem w pewnym momencie, że czasy się zmieniają, standard musi się podnosić, sala gimnastyczna w szkole już nie wystarcza, tylko wieczorne zajęcia to za mało.
Zaczęliśmy z Olgą szukać innego miejsca. Mieliśmy kolosalne szczęście. Usiedliśmy kiedyś z kartką papieru, na której wypisaliśmy, co chcemy, gdzie ta szkoła ma być, jaka ma być, po której stronie ul. Marszałkowskiej, w którym kwadracie.
Agencja nieruchomości zaproponowała nam jedno miejsce przy Placu Konstytucji, drugie przy Chmielnej. Żurawia była trzecim miejscem, które obejrzeliśmy. To był magazyn w podwórzu, zasyfiony, z 10 różnymi pomieszczeniami, z asfaltem na podłodze - nie było tam nic, co by przypominało obecną szkołę.
Popatrzyliśmy i …poczuliśmy, że to jest to miejsce, ta przestrzeń. W centrum, ale nie przy samej ulicy, tylko schowane w podwórzu.
Zdecydowaliśmy się. Nie wiedzieliśmy, że czeka nas 3 miesiące remontu, wyrzucania podłóg, sufitów, ścian, przekładania rur ciepłowniczych. Rur tam było mnóstwo. Przyszedł raz pan i powiedział - nie, tych rur to nie można ruszyć, ta pompa musi tu stać. Perspektywa, że będziemy mieli masę rur pod oknem na sali była przerażająca.
Na szczęście okazało się, że część rur można wyrzucić, bo są nieużywane, połowę można schować w podłodze.
To było tworzenie wszystkiego od początku.
Dzięki Oldze i Justynie Kuleszy, która zaprojektowała nam wnętrza udało się stworzyć szkołę w takim kształcie, jaka jest obecnie. Szkołę na Żurawiej otworzyłem w lipcu 2002 roku. Nie chciałbyś teraz, z okazji 10-lecia zmienić lokalizacji? Przychodzi do szkoły mnóstwo osób i jak się czasami śmieję - joga u Ciebie w szkole zaczyna się w szatni, szczególnie w damskiej.
Nie. Jedyne, co bym zrobił to powiększył szatnie i mam nadzieję, że za jakiś czas to się uda. A jak było z filią na ul. Koncertowej?
To był czas, kiedy uczyli już Paweł Makal i Piotrek Künstler. Zajęcia na Smoczej odbywały się tylko wieczorem. Zacząłem szukać miejsca, gdzie mogliby uczyć, rozwijać się, nie będąc ograniczonymi grafikiem szkoły podstawowej. Poza tym uczniowie nie musieli jechać z Ursynowa do Centrum, mieli szkołę na miejscu. Zajęcia na Koncertowej były najpierw 3, później 4 razy w tygodniu. Kiedy zdecydowałeś się zatrudnić innych nauczycieli?
To było jeszcze na Smoczej. W 2000 r. w wakacje wyjechałem do Indii. Przez jeden miesiąc prowadził zajęcia Romek Grzeszykowski, drugi miesiąc zastępowali mnie Paweł, Piotrek i Iza Podlaska.
Kiedy wróciłem, Paweł i Piotr zaczęli prowadzić własne zajęcia. Ja pracowałem i tak na dwa etaty: prowadząc szkołę i zajęcia.
W czasie tych 10 lat nie było wielu zmian w składzie nauczycieli. Po Piotrku, Pawle zaczęła uczyć Teresa Blizińska. Kiedy Piotrek założył swoją szkołę przyszedł Przemek Nadolny, następnie pojawili się Ania Okołotowicz i Marek Migała. Mam naprawdę wielkie szczęście do solidnych, stabilnych nauczycieli dla których joga jest pasją, ważną częścią ich życia. Niezwykle ważną osobą w Twojej szkole jest Maryla.
Tak, Maryla jest duszą szkoły. Na początku recepcję prowadziła Agnieszka Olszewska, która z czasem musiała zrezygnować. Zapytałem na zajęciach, czy ktoś nie zna osoby, która by chciała pracować. Siostra Maryli ćwiczyła u mnie, poleciła Marylę. Poszedłem do niej, porozmawialiśmy, okazało się, że świetnie się rozumiemy. Ja potrzebowałem kogoś takiego, do zajmowania się karnetami, sklepikiem, zapisami, telefonami, ona znajdowała radość, przyjemność w tej pracy. Wprowadza dużo życia do szkoły. Jest dobrym duchem, który czasami po matczynemu kogoś skarci, czasami przymknie oko, z wieloma osobami się zaprzyjaźniła, stała się dla niektórych powierniczką, wnosi dużo ciepła i radości do szkoły. Świetnie nawiązuje kontakt z ludźmi. Jest w szkole od 2000 roku. Jak pamiętam, na początku istnienia Twojej szkoły było konkretne środowisko, o które dbałeś, robiłeś konkursy, wydawałeś magazyn Joga Centrum.
Miałem potrzebę, aby szkoła żyła. Aby to nie było miejsce, gdzie tylko przychodzi się, ćwiczy i wychodzi. Było znacznie mniej osób, większość zajęć prowadziłem osobiście, znałem wszystkich z zajęć, z wyjazdów, łatwiej było nawiązać kontakt. Pamiętam wiele osób, które się znały, przyjaźniły, spotykały. To tworzyło domową atmosferę szkoły. Klimatu tego niestety nie udało się utrzymać z rozwojem szkoły, pojawiania się coraz większej ilości osób ćwiczących.
Pomysł na konkursy, które organizowałem przyszedł z zewnątrz. Ktoś napisał tekst, czym dla niego jest joga, przeczytałem, pomyślałem - fajne. Może niech inni też napiszą. Tak powstał konkurs na opowieść, czym dla mnie jest joga.
Niedawno zrobiłem konkurs fotograficzny. Inspiracja również była zewnętrzna - dziewczyny ćwiczyły jogę na rolkach w Wilanowie, przysłały zdjęcia. Świetne. No to zorganizowałem konkurs na zdjęcia z wakacji. Pamiętam magazyn Joga! Centrum z fajnymi artykułami. Przestał wychodzić…
Były tematy, które wiedziałem, że muszą być opisane, wyjaśnione - stąd pomysł na czasopismo. Z czasem okazało się, że taka praca edytorska, pisanie lub próba ściągnięcia tekstów to nie jest praca, w której się dobrze czułem. Pomysł był, ale nie było nikogo, kto by to pociągnął. Nawet teraz mam w szufladzie ( a raczej w komputerze) trzy teksty, które od kilku lat czekają na skończenie… Swego czasu popularyzowałeś jogę poprzez artykuły w prasie.
Na otwarcie szkoły w 1999 r, napisałem tekst "W Instytucie B.K.S Iyengara w Punie" do Wegetariańskiego Świata. Teksty takie były wtedy bardzo ważne, joga jeszcze wtedy kojarzyła się sekciarsko. Każdy popularyzatorski tekst o jodze był wprowadzeniem jogi do świata zwykłych ludzi. Krąg ludzi interesujących się rozwojem, pracą nad sobą był dużo mniejszy, był Wegetariański Świat, Zwierciadło, Eko-Oko na Grójeckiej, Laboratorium Psychoedukacji, wydawnictwo Jacka Santorskiego, Muzeum Azji i Pacyfiku… Każdy tekst o jodze był dla nas, znaczący. Gdy pojawił się jakiś ciekawy tekst umieszczałem go w Czytelni na stronie www.
Później tekstów zaczęło się pojawiać coraz więcej, różnej jakości.
W pewnym okresie media zainteresowały się jogą. Np. czasopismo Twój Styl zorganizowało akcję, realizacji marzenia kilku medialnych osób. Pani Jolanta Pieńkowska marzyła o sesji jogi. Zgłosili się do mnie, poprowadziłem zajęcia dla pani Pieńkowskiej, zostało to opisane, i wzbogacone o zdjęcia z sesji fotograficznej.
Zaproponowaliśmy znajomej pracującej w Zwierciadle, Renacie Arendt-Dziurdzikowskiej cykl artykułów na temat pozycji jogi. Pomysł się spodobał, okazało się, że jest taki dział, gdzie można zamieścić informacje na temat tej formy ruchu. Przez rok napisałem 12 tekstów na temat 12 pozycji. To było dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie - wybór 12 prostych pozycji, opis techniki ich wykonania, ale też spojrzenie na pozycję trochę z innej perspektywy, pokazanie, jakie ma oddziaływanie na nasze samopoczucie, energię, czego można się z niej nauczyć. A jak to było z Joga sutrami Patanjalego, które opracowałeś?
Zainteresowałem się jogą ze względu na jej filozofię, jej spójną i logiczną wizję świata i człowieka. Dopiero później przyszła praktyka asan. Jeśli ktoś chce zrozumieć, czym jest joga, tekst Jogasutr jest podstawą, klasyką. Zetknięcie z Jogasutrami w tłumaczeniu Leona Cyborana było szokiem. Każda sutra, każde słowo w sutrze okazało się, że może mieć tak wiele znaczeń, konotacji. Nie byłem w stanie ogarnąć tego dzieła w całej jego głębi w całości. BKS Iyengar dał oparte na swoim doświadczeniu komentarze do Jogasutr w Light on the Yoga Sutras of Patanjali. Dzieło to wiele lat temu zostało przetłumaczone przez Konrada Kocota, niestety nie zostało jeszcze wydane. Z trzeciej strony miałem Jogasutry wraz z komentarzami Vyasy, które na angielski przełożył Rama Prasad. Ten tekst powstał w 2000 r, kiedy byłem u Iyengara przez 2 miesiące. W ciągu dnia ćwiczyłem, a wieczorami siedziałem nad tymi trzema książkami. Moje opracowanie było jedynie formą ogarnięcia Jogasutr w całości, przepisania tego w zrozumiałych dla mnie pojęciach. Nie jestem specjalistą, nie znam się na sanskrycie, nie znam się na filozofii. Próbowałem przełożyć Joga sutry na chłopski rozum, na zrozumiały język. Z trzech książek wybierałem najlepsze, najbardziej zrozumiałe dla mnie sformułowanie, albo pisałem po swojemu. To dumnie brzmi - opracowałem. Przełożyłem to na zwykły język, dla siebie, żeby zrozumieć. Tekst nie ma żadnych podstaw metodologicznych. Każdy, kto zna sanskryt mógłby to podważyć, stwierdzić, że dane sformułowanie to błąd lub nadinterpretacja. Pięknym dziełem wartym lektury jest Poznanie wyzwalające - Filozofia jogi klasycznej Marzenny Jakubczak. "Wychowałeś" i zainspirowałeś mnóstwo nauczycieli w Warszawie.
Rzeczywiście, w szkole ćwiczyło wiele osób, spośród których kilka założyło swoje szkoły, kilkanaście jest nauczycielami. Piotrek Künstler, który uczył w Joga Centrum założył Yogamudrę, Wiktor Morgulec stworzył Jogę Żoliborz, Adam Ramotowski Jogę na Foksal, Ewa Jaros prowadzi po sąsiedzku na Żurawiej Astanga Yoga Studio, które stworzył ćwiczący kiedyś w Joga Centrum Radek Rychlik. Wiele osób ćwiczących stało się samodzielnymi nauczycielami. Są też nauczyciele, którzy w swoim jogicznym cv wymieniają Joga Centrum choć nigdy ich u siebie nie widziałem ;-)
Podobnie jak w moim przypadku jogiczna pasja i szukanie własnej ścieżki doprowadziło te osoby do stworzenia własnej szkoły. Miło mieć świadomość, że na pewnym etapie ich drogi coś mogłem dać, przekazać, że byłem ogniwem prowadzącym do dalszego szukania i rozwoju. Choć z drugiej strony nic specjalnego nie robiłem, po prostu uczyłem, dawałem możliwość asystowania, czy uczenia. Był to jakiś krok w kierunku samodzielności, którą każdy sam wypracował. Kiedy byłeś na sali, to widziałeś, że akurat ci będą nauczycielami?
Tak, to widać. Widzę osoby, które są bardziej zaangażowane, które mają predyspozycje, myślą o jodze poważniej, szukają. Daje się zauważyć po sposobie praktyki, podejścia do jogi, po częstotliwości pojawiania się na zajęciach. A jak się czułeś, kiedy osoby, które uczyłeś odchodziły?
Karma szybko wraca ;-). Tak jak ja odszedłem od Sławka, tak samo odchodzono ode mnie. Widzę tutaj dużą różnicę w sytuacji sprzed lat i obecnej. Ja byłem związany z Akademią 8 lat zanim założyłem swoją szkołę, Piotrek zaczynał też w Akademii i po 6 latach w Joga Centrum założył swoją. Nauczyciele kształcili się latami u jednej osoby, co tworzyło mocne związki. Obecnie kursy nauczycielskie przeprowadzają nauczyciele w ramach Stowarzyszenia Jogi Iyengara, co dało możliwość kształcenia się większej ilości osób otworzyło na kontakty z wieloma nauczycielami, współkursantami. Wielu świetnych nauczycieli przyjeżdża do Polski i jest dużo łatwiej wyjechać na nauki do Indii, do Francji lub Włoch. Nie ma takiego przywiązania do nauczyciela. Wszyscy jeździmy na te same kursy, jeździmy do siebie nawzajem, każdy czerpie wiedzę z wielu źródeł. Część osób odnajduje swojego nauczyciela, część wędruje pomiędzy kilkoma.
Uczniowie też się zmieniają. Są osoby ćwiczące latami, ale też sporo przychodzących na kilka miesięcy. To, co pierwsze najmocniej się przeżywa. Pamiętam wiele osób ćwiczących 10 lat temu w szkole, obozy, przygody, gdy np. w Grzegorzewicach po nocnej medytacji w lesie jedna osoba nie wróciła, lub w Przesiece nocny powrót przez totalnie ciemny las, przeprawę przez strumień, do którego wpadłem i potem szukanie drogi ze świeczką (dosłownie), gdy grupa szła wężykiem trzymając się za rączki, czy w Stróżynach ogniska, chodzenie po żarze, dowcipy Grzesia, tańce w stodole kończące się w jeziorze, czy ogolenie się kilku osób na łyso…
Po jakimś czasie grupy towarzyskie się rozmywają, zanikają, a na kolejnym obozie tworzy się nowa grupa przyjaciół, czy pary. Ćwiczą kilka lat i znowu znikają, część osób po przerwie wraca, ludzie przychodzą, przeżywają fascynacje, historie jogiczne, czy wokół jogiczne, a ja robię swoje. Zajęcia w szkole są prowadzone według metody Iyengara?
Ja uczę i ćwiczę jogę Iyengra, ogólnie szkoła jest Iyengarowska.
Natomiast każdy nauczyciel jest inną osobowością, ma inny temperament, inne pasje, inne fascynacje jogiczne. Są to dojrzali nauczyciele, których nie muszę pilnować. Każdy rozumie doświadcza i rozwija jogę po swojemu. Przemek mocno zaangażował się w praktykę asztangi jogi, prowadzi vinyasy. To nie jest joga Iyengara, ale myślę, że to jest trochę dzielenie włosa na czworo. Pozycje są te same, trochę inaczej się je robi: szybciej, wolniej, ze zwróceniem uwagi na inne szczegóły. To jest ciągle ten sam Krischnamacharia, który uczył Pattabhi Joisa i Iyengara.
Nie jestem ortodoksem, nie wierzę w jedyną, słuszną linii przekazu. Do każdego przemawia co innego i póki jest to wewnętrznie spójne nie ważne czy ktoś ćwiczy Iyengara, Asztangę, Tai Chi czy tańczy 5 Rytmów. Mam swoją szkołę i zgodę na to, aby nauczyciele robili to, w czym najlepiej się czują.
Paweł, Teresa i Przemek ćwiczyli jeszcze w Akademii Hatha-Jogi, Ania rozpoczynała w Joga Centrum, Marek z Tarnowa przez Kraków dotarł do Warszawy. Okazało się, że każdy ma inny styl.
Myślę, że ta różnorodność jest dużą zaletą szkoły. Kiedyś, kiedy tylko ja uczyłem w szkole było jedno środowisko, teraz, mam wrażenie, jest kilka grup, wielbiciele każdego z nauczycieli, wielbiciele jogi dla kręgosłupa, vinyas, czy jogi po 50-tce. Szkoła cały czas żyje i daje większy wybór uczniom, możliwość poznania praktyki z różnych stron, odnajdywania czegoś nowego dla siebie. Wprowadziłeś pewne nowości w świat jogiczny.
Tak, oprócz obozów z tańcem, zaproponowałem Dni otwarte. Kiedyś spotkania informacyjne polegały na wykładzie i pokazie asan wykonywanym przez nauczyciela. "Dzień otwarty" dał możliwość ćwiczenia, przeżycia pierwszego kontaktu z jogą na macie a nie tylko w teorii. Wykład wprowadzający oczywiście pozostał.
Inna rzecz, która jest teraz oczywista i normalna - zacząłem umieszczać w grafiku imiona osób, które prowadzą zajęcia. U Sławka nie było wiadomo, kto będzie prowadził zajęcia. Uczniowie mieli przychodzić na jogę, nie do nauczyciela. Zauważyłem, że ludzie chcą wiedzieć, z kim będą mieli zajęcia. Zacząłem zamieszczać taką informację na grafiku. To prehistoria - teraz nikt nie myśli, że może być inaczej. A czy to nie u Ciebie pojawiły się pierwsze zajęcia dla seniorów?
Jeśli tak, to był to pomysł Marka Migały. Marek zauważył, że są osoby, które chcą ćwiczyć, ale potrzebują innej dynamiki, innej uwagi niż na grupach ogólnych. Pomysłem Przemka była vinyasa. Uczestnicząc w zajęciach różnych nauczycieli zauważyłam, że wprowadzają elementy kultury indyjskiej, czy duchowości. Ty natomiast często podkreślałeś, że nie będziesz wprowadzał tego, tylko skupisz się na asanach. Duchowość każdy odnajdzie sobie sam.
Robię tak rzeczywiście i to wynika z tego, że uważam się za rzemieślnika, który do pewnego stopnia opanował warsztat. Śmieszy mnie nadawanie sobie w różnych tradycjach tytułów mistrzów, wielkich mistrzów, acharyów, przebieranki w indyjskie stroje, zastępowanie jednych bogów innymi. Kiedyś owszem wydawało mi się, że mogę nauczać, przekazywać wiedzę, ale to były takie młodzieńcze, idealistyczne wyobrażenia o sobie. ;-) Coś przeczytałem, czy usłyszałem, wydawało mi się, że to rozumiem, wiem i mogę się tym dzielić… natomiast życie to weryfikuje. Jestem takim samym człowiekiem jak moi uczniowie, coś potrafię, w czymś sobie nie radzę, poszukuję, zmieniam się, mnóstwa rzeczy nie wiem.
Nie czuję się nauczycielem filozofii, duchowości, więc tego nie uczę. Na pewno w moim charakterze leży pewna powściągliwość. Wiem, co wiem, czego doświadczyłem na sobie i do tego się ograniczam.
Każdy może dać tylko to, kim jest i to daje niezależnie od tego czy ubierze to w ten czy inny system. Klarowna osoba będzie uczyła będąc mistrzem czy listonoszem, a zagmatwana przekaże swoje zagmatwanie dalej choćby uczyła tysiącletnich tradycji wschodu czy zachodu.
Nie za bardzo chcę ludziom wpychać swoje widzenie jogi. Mam swoje doświadczenie, natomiast nie mówię - to jest joga i tak trzeba to robić. Wiem tylko trochę, znam jogę ze swojej perspektywy, przetworzoną przez swoje filtry, predyspozycje, osobowość, ale też przez cywilizację zachodu, jej pragmatyzm, system pojęć itd.
Ja widzę jogę w ten sposób, ktoś może widzieć inaczej. Jeśli ktoś ćwiczy u mnie, to wcale nie musi zgadzać się z moimi poglądami, sposobem praktyki. Może wziąć to, co do niego przemawia i szukać dalej w sobie bądź u innych nauczycieli. Dajesz ogromnie dużo przestrzeni.
Nie jestem osobą inwazyjną, która lubi się eksponować, wywierać swoje piętno. Daję to, co mam i nic więcej nie mogę zrobić, każdy przyjmie to i tak po swojemu. Mam za sobą godziny rozmów o wyższości jogi nad tai-chi bądź odwrotnie, o różnicach między asztangą a Iyengarem, o tym czy środki stóp maja być w linii, czy pięty ;-)
Sprawę pięknie wyjaśniła Lois Steinberg na jednym ze swoich warsztatów, gdy opowiadała o zjeździe nauczycieli jogi w Stanach, którzy mieli ustalić jak powinno się ćwiczyć, która z dziesiątek technik jest prawidłowa. Po kilku dniach stwierdzili, że można ćwiczyć i tak i tak, na te wszystkie sposoby, ALE jeśli się wie, czemu który służy, dlaczego się go używa. Żaden nie jest lepszy od drugiego, co najwyżej jeden jest lepszy w tym przypadku, a inny w innym. Więc dobre jest i ćwiczenie dynamiczne i relaksowe, dobra jest mocna dyscyplina i swoboda - zależy dla kogo i kiedy. Praktykujesz od 1991 roku, uczysz od 1994 roku. Przez ten czas Ty się zmieniałeś, więc zmieniała się Twoja praktyka, zmieniał się Twój sposób uczenia. Jak to wyglądało, jak teraz wygląda?
Jak spojrzę na siebie sprzed kilkunastu lat, kiedy zaczynałem, to byłem zupełnie innym człowiekiem. Kiedy zaczynałem ćwiczyć jogę byłem idealistycznym młodzieńcem, który żył w świecie swoich idei, pomysłów na oświecenie, pomysłów na to, jak życie powinno wyglądać. Potem był cały proces schodzenia na ziemię, kontaktowania się z rzeczywistością, jakby tego nie nazwać.
Joga ma wspaniałe, wzniosłe idee, które mnie poruszyły, ale ma też twardą część praktyczną, o czym na początku nie wiedziałem. Pomysł ćwiczenia jogi wyszedł z potrzeby realizacji, wniesienia w życie filozoficznej wizji jogi. Najpierw przez rok ćwiczyłem jogę Sivanandy, potem po dwóch latach przerwy trafiłem na pierwsze spotkanie informacyjne otwieranej w Warszawie szkoły Sławka Bubicza. To był dla mnie strzał w 10-tke. Sławek był wtedy pełen energii, pasji, chęci wychodzenia do ludzi, mocno pracował. Ta mocna praca była mi bardzo potrzebna, byłem bardzo sztywny, poblokowany. Bez tej mocnej pracy wiele bym nie zrobił. To też miało swoje koszty. Nauczyłem się zbyt mocnego traktowania ciała, zbyt wysiłkowego, wytrzymałościowego. Musiałem się długo tego oduczać. Wiele lat nasiąkałem, potem tyle samo czasu zajęło mi odnajdowanie siebie, aby przestać powtarzać schematy.
Pierwszą zmianą w mojej praktyce był wyjazd do Indii. Zobaczyłem Geetę i Prashanta Iyengarów oraz Shah. Każde z nich uczyło inaczej, Prashant większą wagę przykładał do rozumienia pozycji, analizowania, wprowadzania filozofii do praktyki, Geeta skupiała się na praktycznych zastosowaniach, na wiązaniu pozycji w sekwencje. Każde otwierało nowe widzenie jogi. Przez lata fascynowałem się układaniem, wypróbowywaniem sekwencji, szukaniem związku między róznymi pozycjami. Byłem zachwycony różnorodnością i wewnętrzną jednocześnie logiką kryjącą się w różnych rodzajach praktyki. Ważnymi momentami były warsztaty z Marian Garfinkel, Gabriellą Giubilaro, Faeqem Birią. Każde wnosiło coś nowego do mojego rozumienia i przeżywania jogi. Pewne rzeczy rozumiałem i przyjmowałem od razu, inne do mnie nie trafiały.
Fajnym momentem dla mnie, było zdanie egzaminu na Introductory I u Faeqa Barii w 1998 r . Było to wyjście ze swoja praktyką i nauczaniem poza progi Akademii. Do tej pory ocena tego, jak uczę należała do Sławka. On sprawdzał, korygował, miał swoje pomysły. Teraz ktoś z zewnątrz powiedział - jest ok.
Przez kilka lat było tak dużo pracy z tworzeniem, prowadzeniem szkoły, dzieckiem, że skupiłem się tylko na tym. Przestałem jeździć na jakiekolwiek kursy. Były to tez czasy tworzenia się Stowarzyszenia Jogi Iyengara i wkładania ćwiczenia, nauczania w pewne ramy, struktury. Nagle różnice w uczeniu różnych ludzi stały się problemem, nie pasowały do schematu, coś stawało się obowiązującą wersją, coś taką nie było. Stowarzyszenie stworzyło mocną, w miarę zwartą grupę nauczycieli, ale też wiele ważnych osób w tej strukturze się nie odnalazło. Potem okazało się, że obowiązująca wersja też się zmienia, nie jest spójna. W pewnym momencie poczułem, że mam tego dość. Przestałem jeździć na warsztaty i gonić za nowinkami, nowymi trendami. Przestałem się bawić w ozdobniki, które zaczęły urastać do rangi dogmatów.
W 2004 skończyłem przygotowany przez Janusza Szopę kurs - pozwolę sobie opisać to w całej pełni, bo jest to zjawiskowe - instruktorów rekreacji ruchowej ze specjalnością kinezypsychoprofilaktyka w oparciu o system ćwiczeń hatha jogi organizowany przez Instytut Wychowania Fizycznego i Sportu, Wydział Zarządzania Politechniki Częstochowskiej. Koniec. W tak piękny sposób Janusz wprowadził jogę do systemu edukacyjnego Rzeczypospolitej. Sam kurs bardzo poszerzał horyzonty o wiedzę na temat jogi ze strony dydaktycznej, medycznej, psychologicznej, socjologicznej, historycznej.
Po 6-7 latach od założenia szkoły, którą organizacyjnie sam prowadziłem, miałem, niestety, okres wypalenia.
Ciężar prowadzenia szkoły okazał się wyczerpujący, nie potrafiłem jeszcze oddać wielu spraw innym osobom, za bardzo przejmowałem się wieloma rzeczami. Teraz, widzę, że ten kryzys był potrzebny, zmusił mnie do przekazania części pracy, zadbania o siebie. Po kilku próbach udało mi się znaleźć odpowiednia osobę do prowadzenia spraw organizacyjnych.
Kolejnym ważnym momentem był kurs na Juniora u Konrada Kocota i Romka Grzeszykowskiego. Przez te kilka lat, kiedy nie jeździłem na warsztaty, wypadłem nieco z obiegu. Pojechałem na ten kurs i znów stałem się uczniem. Tym, kto słucha, tym, który jest poprawiany. To było zdjęcie jakiejś roli ze mnie. Znów wszedłem w środowisko innych nauczycieli, ale już z większym luzem, akceptacją i otwarciem. Konrad i Romek świetnie pokazali, że można się pięknie różnić.
Od tego momentu znów zacząłem czerpać przyjemność z uczenia się, jeżdżenia na warsztaty. Kiedyś ta różnorodność mnie rozbijała, teraz cieszy. Na nowo mam energię, chęć uczenia się. Wiem, że nie wszystko przyjmę, nie wszystko jestem w stanie zrozumieć, zrobić, przetrawić, ale jest przepływ, strumień. Ulubiona asana teraz i kiedyś.
Nie mam takich asan w tej chwili. Miałem fascynację sekwencjami, zmianami, w tej swobodzie wyszalałam się trochę. Teraz mam czas robienia ułożonych sekwencji, po kolei, przyjmowania tego, jak się pojawiają.
Biorę gotowe zestawy i robię je po kolei, powtarzam. Po tej swobodzie kręci mnie obserwowanie zmian we mnie z dnia na dzień w niezmienionej sekwencji. We wszystkie pozycje staram się wchodzić z takim samym nastawieniem - czy mi wychodzi, czy nie wychodzi, czy jest łatwa, czy trudna. Robię swoje. Kogo lubisz uczyć? Początkujących czy zaawansowanych?
I tych i tych. U początkujących fajne jest obserwowanie, jak ludzie przeżywają praktykę, jak na wszystko reagują, odkrywają nowe doznania, stany. Zaawansowani coś już wiedzą, więc można iść do przodu lub zająć się głębiej węższym tematem. Na swojej stronie napisałeś, że nie wiesz, jakim byłbyś człowiekiem, gdybyś nie praktykował jogi. Znasz życie tylko z jogą. Czy pojawiło się coś innego, jakieś hobby?
Wspinaczka. To było odkrycie. Przez 12 lat żyłem tylko jogą, każde wakacje spędzałem na jodze. Aż kiedyś w 2003 pojechaliśmy z Olgą do Francji. Bez jogi. To było coś niezwykłego. Samochód, rzeczka, jeziorko, leżenie na słońcu, park linowy. Nie byłem w stanie wytrzymać długo na wylegiwaniu się nad jeziorem, więc zacząłem zwiedzać kolejne adventure parks. Okazało się, że są inne, fajne rzeczy poza jogą. W Polsce jeszcze nie było takich miejsc, więc zacząłem chodzić na ściankę, potem wyjeżdżać w skałki, w Tatry latem, zimą, w Alpy.
Faktem jest, że po górach chodziłem od liceum, to była moja miłość jeszcze przed jogą. Lubiłem przestrzeń, swobodę, chodzenie, naturę. Teraz chodzenie po górach zmieniło się. Nie muszę iść 30 km dziennie z plecakiem, wystarczy, że wespnę się na 300 metrowa ścianę.
Ze względu na jogę bałem się nart - nasłuchałem się tak wielu opowieści o kontuzjach kolan, wypadkach. Dwa lata temu znowu dzięki Kacprowi, który chciał się nauczyć jeździć założyłem narty na nogi pierwszy raz w życiu. I już dwa sezony jeżdżę - to znowu góry, ale w przyjemniejszym wydaniu niż wspinaczka zimowa. Wegetarianizm. Czy nadal jesteś wegetarianinem?
Na wegetarianizm przeszedłem na pierwszym obozie Sivanandy, w 1998 roku. Później miałem przerwę na pierwszym roku studiów, kiedy chodziłem po górach na kursie przewodników. Tam jadło się ze wspólnego gara, a żarcie to było makaron z mielonką. Trzeba było jeść, żeby przeżyć.
Na co dzień nie jem mięsa. Po wielu latach żeby sprawdzić czy nie stałem się ortodoksem, czy już muszę nie jeść, czy jeszcze nie jem, bo tak chcę spróbowałem i okazało się, że mam taką możliwość, mogę coś zjeść.
Czasami czuję, że potrzebuję więcej białka i jadam wtedy ryby. Jakie masz plany związane ze swoją szkołą?
Na początku miałem poczucie, że wszystko trzeba robić, pilnować, organizować. Teraz szkoła, jak każda instytucja zaczęła się sama toczyć, powstały struktury, które ją trzymają. To jest dobry moment, aby zacząć ją rozwijać. Do tej pory dużo energii zajmowała mi bieżąca działalność, teraz już nie zajmuję się tym. Urzędy, papiery, ustalanie, negocjowanie to nie jest moja działka, nie jestem w tym najlepszy. Wolę robić swoje.
Będą spotkania, wykłady. Marek sprawił, że będzie w szkole wykład dr Partapa Chauhana dotyczący ajurwedy. Przemek chce robić wykłady. Jeśli ktoś chciałby mieć wykład związany z tematyką rozwojowo, jogiczną, zdrowotną, ajurwedą, indyjską to jestem otwarty.
Generalnie jestem zadowolony z tego, co jest w tej chwili. Z tego, że są różni nauczyciele, różne sposoby podejścia do praktyki.
Nowe jest to, że nauczyciele zaczęli prowadzić w ramach mojej szkoły swoje obozy.
Jakie jeszcze plany? Zmienię stronę internetową. Jest już archaiczna. Nie mogę wstawić filmików, nie mogę w newsie wysłać zdjęć. Czego Ci życzyć z okazji 10-lecia?
Popatrzenie na te 10 lat z perspektywy dało mi pewien dystans i poczucie tego, co przez ten czas się zadziało, ile rzeczy się zdarzyło, ilu ludzi spotkałem.
Życzę sobie trochę szerszego oglądu na co dzień. Tego, aby się nie gubić w szczegółach. Fajnych ludzi wokół.
Właściwie niczego specjalnego - utrzymania pewnego poziomu, kierunku, przy czym kierunkiem jest rozwój. Ruchu w dalszym ciągu.
I tego Ci właśnie życzę;-)
Warszawa, 02. 10. 2009Wywiad przeprowadziła Justyna Moćko