Rodzinna podróż do źródeł - Indie 2010 Patrycja Pruchnik.
Kalendarium Wydarzeń
Bądź w kontakcie
Wyszukiwarka Wydarzeń

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

Informacje Specjalne

pokaż wszystkie

Informacje

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

pokaż wszystkie

Partnerskie szkoły jogi

Rodzinna podróż do źródeł - Indie 2010 Patrycja Pruchnik.

czwartek, 22 kwietnia 2010

Patrycja Pruchnik

Marzec 2009 - trafiam na kolegę ze studiów, którego nie widziałam od 6 lat. Trzy dni wcześniej wrócił z Indii. Spotykamy się na kawie. Opowiadam, co u mnie, że w tym czasie wyszłam za mąż, urodziłam dwóch synów, sporo pracowałam aż w końcu poważnie się rozchorowałam. A co u Ciebie, pytam. Wciąż to samo - odpowiada - joga. Zamieniamy jeszcze parę zdań, podczas których wspomina o swojej ostatniej podróży do Indii. Te mimochodem rzucone przez niego zdania mocno zapadają mi w pamięć

Zaczęłam coraz częściej zastanawiać się, dlaczego i ja nie miałabym tam pojechać. Odkąd sięgam pamięcią myślałam, śniłam o Indiach. Przeczytałam stosy książek najróżniejszych mędrców, poszukiwaczy przygód, ascetów. Przed urodzeniem dzieci przez 6 lat ćwiczyłam hatha jogę, która ma indyjskie pochodzenie. Dlaczego to moje marzenie nie miałoby się w końcu kiedyś zmaterializować?
Szybko jednak sama odpowiedziałam sobie na to pytanie - to niemożliwe, przynajmniej nie teraz. Jak mogłabym pojechać, skoro mam dwójkę małych dzieci? Franek ma niespełna 3 lata a Staś 4 i pół. Bez nich nie dam rady, bo uschnę z tęsknoty, z nimi też nie, to niebezpieczne i bardzo męczące przedsięwzięcie. Poza tym mój mąż nie będzie mógł się wyrwać z pracy. Nie teraz, może kiedyś. I tak pomysł upadł w przedbiegach. Nie mnie jednak powoli i systematycznie myśli o Indiach zaczęły drążyć mój umysł coraz skuteczniej. Zanim się zorientowałam zaczęłam mówić o podróży na poważnie. Nie wiedziałam początkowo, jaki dokładnie przybierze charakter, z dziećmi, czy bez, wiedziałam jednak, że muszę tam się znaleźć. Moim celem była joga.
Los odpowiedział na me pragnienia. Piotr, początkowo sceptyczny coraz przychylniej słuchał moich podróżniczych fantazji. Mniej więcej w tym okresie zaczął też ćwiczyć Ashtanga Vinyasa Jogę, dynamiczną wersję hatha jogi. Po 10 latach namawiania i zachęcania do praktyki w końcu udało mi się! Złapał bakcyla!
We wrześniu zaczęliśmy już mówić o podróży na poważnie. Wtedy już byliśmy pewni, że jeśli pojedziemy to tylko z dziećmi. Są częścią nas, nie wyobrażaliśmy sobie rozstania dłuższego niż dwa tygodnie. Z kolei na krócej niż miesiąc do Indii nie warto jechać z my chcieliśmy spędzić tam przynajmniej kilka miesięcy.
Pozostał jeszcze jeden problem. Co z pracą Piotra, która była głównym źródłem naszego utrzymania? Czy możemy sobie pozwolić by tak po prostu przestać pracować kilka miesięcy? Mieliśmy jakieś oszczędności, to fakt, jednak większą barierą był umysł, który przywoływał nas do porządku twierdzeniami typu "przecież tak nie można, a co jeśli po przyjeździe nie będziemy mogli znaleźć pracy? Dookoła wszyscy o kryzysie gadają a my mielibyśmy sobie takie długie wakacje robić? Nie wypada radować się, gdy dokoła smutno i ponuro". Udało nam się wyjść z tej walki zwycięsko. Wbrew wszystkiemu i wszystkim powiedzieliśmy sobie, że nie będziemy się tym martwić za w czasu. Jedziemy i basta, reszta się ułoży.
Potem wszystko poszło już z górki. Dosłownie, załatwienie wszystkich formalności związanych z wyjazdem szło nam jak po maśle. Najpierw szczepienia.
Paradoksalnie my, zwolennicy jak najmniejszych ingerencji w zdrowy organizm, sympatycy naturalnych metod leczenia postanowiliśmy się zaszczepić. WZW-A ,WZW- B (żółtaczki pokarmowe typu A i B) oraz Polio przy pierwszej wizycie u lekarza chorób tropikalnych, miesiąc później druga dawka WZW-A, WZW-B dodatkowo Tężec i Dur Brzuszny (DB). Szczepienie na obie żółtaczki będziemy musieli jeszcze raz powtórzyć po upływie 6 miesięcy od pierwszej dawki. Dzieci zaszczepiliśmy tylko na WZW-A i Dur Brzuszny (DB). Pozostałe szczepienia miały planowo podane wcześniej. Następnie kupiliśmy bilety. Wylot 12 stycznia, powrót 6 maja, prawie cztery miesiące na miejscu.
Dużym wyzwaniem okazało się kompletowanie apteczki. Przezorni odwiedziliśmy wszelakich specjalistów, od lekarza medycyny tradycyjnej, pediatry, internisty, lekarza chorób wewnętrznych, po homeopatę i lekarkę medycyny chińskiej. A co, żeby potem nikt nam nie zarzucił, że jesteśmy nieodpowiedzialni. Ta ostatnia tajemniczo zapytała o cel podróży; "zawodowy, czy Duch gna?" To drugie, odpowiedziałam. "W takim razie wszystko się pomyślnie ułoży" odparła z tajemniczym uśmiechem. Nie omieszkaliśmy zasięgnąć rady podróżników, przyjaciół i sympatyków kultury indyjskiej. Każdy przepisał nam swoją porcję leków i porad, wedle uznania. Uzbierała się tego cała walizka. Przykładowo, zrobiliśmy specjalną imbirową nalewkę przydatną w razie problemów żołądkowych, która by nabrać "mocy" przez dwa miesiące leżakowała w naszym domu.
Potem ekwipunek; moskitiery, grzałki, tabletki do odkażania wody, okulary, kremy z filtrem, nóż, latarki i wszystko, co może przydać się w tropikach. W końcu zamierzaliśmy pojechać na Południe Indii, gdzie w styczniu temperatura nie spada poniżej 20C, a w kwietniu przekracza 45C.
Postanowiliśmy nie rozpowiadać zanadto o planowanej podróży zanim nie upewnimy się, że uda nam się pojechać. Na półtora miesiąc przed odlotem, wiedzieli już prawie wszyscy. Przyjaciele i znajomi na ogół pozytywnie reagowali, choć przewijało się wciąż pytanie "nie boicie się zabierać w takie miejsce dzieci? Są takie małe, a tam tyle chorób, tyle niebezpieczeństw…" Gorzej jednak było z rodziną, która swoje obawy wyrażała bardziej dobitnie. Podejrzewano nas o przynależność do sekty, która z pewnością sponsoruje nam wyjazd, bo komu do głowy przychodzi, aby z własnej woli jechać w takie miejsce? Przecież tutaj mamy piękny dom, rodzinę, szczęśliwe i spokojne życie. Po co to psuć? Dlaczego takie życie nam nie wystarcza?! Nie umiemy teraz odpowiedzieć na to pytanie, wiemy jednak, że coś nas gna w tę odległą krainę i nie potrafimy się temu oprzeć.
"A co to takiego? Co to jest ta joga?" pytali zaniepokojeni rodzice.
Spieszę by wyjaśnić. Otóż joga, to jedna z najstarszych i niezgłębionych ezoterycznych doktryn Indii, wielka tajemnica przekazywana niegdyś tylko wybranym. Tak przynajmniej było dobrych kilkadziesiąt lat wcześniej zanim dotarła na Zachód. Joga, co dosłownie znaczy - jedność, narodziła się przed kilkoma tysiącami lat. Jej głównym celem było uzyskanie kontroli nad umysłem. W Polsce znamy głównie jeden z systemów - Hatha Jogę BKS Iyengara. Poprzez ćwiczenia fizyczne (asanay), ćwiczenia oddechowe (pranajamy) ma ona doprowadzić adepta (ucznia) do kontroli ciała, by dzięki kontroli ciała uzyskać kontrolę umysłu. Ostatni etap to samadhi (uwolnienie od cyklu narodzin i śmierci). Jednak celem jogi nie jest ciało. Jest ono jedynie środkiem. Inaczej ujmując joga to wewnętrzna podróż, której celem jest osiągnięcie doskonałości. Dotąd poznaliśmy jedynie polską adaptację jogi. Przyszedł czas by dowiedzieć się, czym jest joga u jej źródeł, czym jest joga w Indiach.
Chcąc nie chcąc, po żmudnych tłumaczeniach rodzina musiała w końcu pogodzić się z naszą decyzją. Nie było już odwrotu. Czuliśmy się świetnie przygotowani do podróży, zabezpieczeni na wszelkie możliwe sposoby. Na 12 stycznia mieliśmy kupiony bilet Warszawa-Bangalore, z przesiadką w Londynie.
Nie obyło się bez przygód i niespodzianek. Jest coś chyba w tym, że dzieci przeczuwają niejako, że wydarzy się coś ważnego. Dzień przed wylotem mały Franek w nocy wymiotował i miał podwyższoną temperaturę. Przestraszeni całą noc zastanawialiśmy się czy powinniśmy lecieć. Udzielił nam się stres przedwyjazdowy i nie obyło się bez małżeńskich kłótni. Ostatecznie padła decyzja; lecimy.
W samolocie Warszawa-Londyn kolejna niespodzianka, Franek zrobił kupę, a my nie zabraliśmy w bagażu podręcznym żadnych ubrań na zmianę. Od przeszło roku nie mieliśmy już takich problemów, a tutaj proszę… Całe Heathrow, największe lotnisko w Europie przebiegliśmy w poszukiwaniu majtek i spodni dla dzieci. Nie było tam nic takiego. Kupiliśmy, więc damskie sportowe spodenki "Nike’a" i majtki, jedyne na całym lotnisku, które okazały się stringami z londyńską siecią metra! I tak ubrany synek poleciał dalej. Z kolei w samolocie Londyn - Bangalore znowu zwymiotował i musieliśmy go ubrać w poprzednie, wątpliwej czystości spodnie.
Lotnisko w Bangalore (Indie Południowe), krzemowej stolicy kraju, nie różniło się specjalnie od europejskich. Okazało się bardzo nowoczesne i luksusowe. Na miejscu czekał już umówiony wcześniej kierowca, który miał nas zawieść do celu - Mysore - miasta oddalonego o 150km, indyjskiej stolicy Ashtanga Vinyasa Jogi, dawnej siedziby Maharadży.
Uprzedzano nas, że jazda po indyjskich ulicach to jak roller-coster tyle, że mniej przewidywalny. Piotr siedział obok kierowcy i nie mógł usnąć z wrażenia. Z prądem czy pod prąd, to dla nich bez różnicy. W każdym razie dojechaliśmy.
Mysore, królewskie miasto i perła Karnataki (stan Indii zamieszkały przez 52 mln ludzi), zwane miastem drzewa sandałowego, wydało nam się bardzo cywilizowane i majestatyczne. Nie zauważyliśmy tutaj ogromnego tłoku ani biedy, jakże często kojarzonych z Indiami. Szerokie ulice wypełnione morzem samochodów, skuterów, rowerów, pieszych, krów i Bóg wie, czego jeszcze. Dookoła przepiękne jednak mocno zaniedbane postkolonialne wille wymieszane z bardzo skromnymi chatynkami, przeróżnymi rzemieślniczymi warsztatami, stoiskami z warzywami i towarami z różnych części świata. Moc wrażeń wszelakich.
Po kilku dniach pobytu najważniejsza nasza refleksja była taka, że pomimo tego pozornego chaosu, który turystów z Zachodu szokuje i przeraża, czuliśmy się spokojnie i bezpiecznie. Choć na pierwszy rzut oka wydaje się to niemożliwością, mieliśmy wrażenie, że oni nad tym po swojemu panują. Zdaje się, że w chaosie Hindusi świetnie się odnajdują.
Wynajęliśmy mieszkanie. Przy pierwszym spojrzeniu wyglądało jak nora, ale potem zdołaliśmy się przyzwyczaić. Panuje tu przyjemny chłód, na dworze jest upał. Toaleta typowa dla Indii - dziura, zamiast sedesu. Pytanie, jak z niej korzystać, początkowo stanowiło dla nas spore wyzwanie. Z oporem, jednak po kilku dniach zdołaliśmy się przyzwyczaić.
Ciekawe, jak człowiek szybko się przestawia i wchodzi w nową rzeczywistość.
Jeszcze lepiej niż po nas, dorosłych, widać to po dzieciach. Oboje z Piotrem mamy wrażenie, że czują się tu doskonale. Akceptują wszystko, co jest. Naprawdę niewiele im trzeba, wszelkie wygody, przedmioty nie są im tu potrzebne. Możemy się tego od nich uczyć. Dla nich nasze mieszkanie jest wspaniałe i nic im nie przeszkadza. Codziennie zamiatają podwórko nasze i sąsiadów. Oby zostało im to na dłużej - w Polsce nie łatwo ich namówić. Franek zobaczył w nocy karalucha i trochę się przestraszył. Był kilka razy większy niż w Polsce. Widzieliśmy też nieżywe szczury, na szczęście nie u nas w domu tylko na ulicy.
14 stycznia, Hindusi obchodzą Makara Shank Ranthi - czyli święto krowy. Wszystkie mają kolorowe makijaże i wyglądają naprawdę dumnie i przepięknie. Nie spodziewałam się, że będzie ich tutaj tak wiele. Zrobiliśmy zakupy w indyjskim supermarkecie, w którym kasjerki wyglądały jak cudowne księżniczki w kolorowych odświętnych Sari. Zderzenie konsumpcjonizmu z kulturą tradycyjną w najlepszym wydaniu. Żałuję, że nie pozwolono nam zrobić zdjęć. Nocą odwiedziliśmy Pałac Maharadży. Cały oświetlony milionem lamp wyglądał przepięknie i majestatycznie jak w bajce.
Zaraz po przyjeździe miejscowi poradzili nam, aby w piątek 15 stycznia do godz.16.00 nie wychodzić z domu z powodu zaćmienia słońca, które niesprzyjająco wpływa na ludzi.
Posłuchaliśmy i grzecznie przesiedzieliśmy ładnych parę godzin w naszej norce.
I tak w tym czasie Stasiowi udało się zaliczyć dwie stłuczki. A jako że chłopak jest dość krzykliwy w takich sytuacjach, zbiegło się parę osób, aby go oglądać. Darł się tak jakby go obdzierano ze skóry, budząc przy tym paru śpiących jeszcze Hindusów. Wyjaśniam, że były to jedynie dwa drobne, bezkrwawe draśnięcia.
Zastanawialiśmy się ostatnio, co i dla kogo jest większą atrakcją, czy Hindusi dla nas, czy my, biali dla nich. Doszliśmy do wniosku, że jednak to drugie. Tabuny ludzi chodzą za nami i robią sobie zdjęcia z naszymi dziećmi. A jak się przy tym cieszą! My im zdjęcie, oni nam. Cyk cyk po równo. Co chwilę ktoś ich zaczepia, łapie za policzki a my odpędzamy się mówiąc "please don’t tautch". Jak dotąd są to wyłącznie miłe zaczepki choć staramy się być czujni jak ważki.
Po dość nieprzyjemnych wrażeniach z Maroka, które odwiedziliśmy parę lat temu, obawialiśmy się, że tu będzie podobnie. Jesteśmy jednak pozytywnie zaskoczeni. Pomimo, że wszyscy przestrzegali nas przed naciągaczami, nie jest to aż tak męczące jak w Fezie czy Marakeszu. Piotr twierdzi, że to przez obecność na ulicach kobiet i dzieci, które całe miasta czynią bardziej łagodnymi. Brzmi to sensownie. W Maroko kobiety i dzieci były poukrywane. Po samym Mysore nie można jednak ocenić całych Indii, ponieważ ten podobno jest wyjątkowy w porównaniu z resztą kraju, o czym wkrótce będziemy mogli się przekonać…

CDN

Tekst i zdjęcia Patrycja Pruchnik
Wyszukiwarka Szkół Jogi

JOGA SKLEP - Akcesoria do Jogi
Styl Życia
Polecamy