Joga w Indiach i Nepalu 2013 - śladami Buddy. Część 6. Nepal Trekking - helikopter akcja ratunkowa Wiktor Morgulec
wtorek, 18 czerwca 2013
Przedstawiamy szósta część wrażeń Wiktora Morgulca, współorganizatora wyprawy. Polecamy uwadze informacje dotyczące jak spakować się na trekking i opowieść o raftingu;-) Kolejna wyprawa do Indii z Akademią Asan ma bardzo wiele atrakcji: trekking w regionie Annapurny (tzw. Poon Hill Trek), odwiedzenie wszystkich 4 miejsc związanych z nauką Buddy (Lumbini, Bodh Gaya, Sarnath, Kushinagar), wizyta w Parku Narodowym Chitwan, spływ pontonami po rwącej himalajskiej rzece etc.
Popołudnie i wieczór spędzamy kultywując kulinarną część trekkingu. W sumie w każdym miejscu jest praktycznie to samo menu, ale wykonanie i ilość różnych potraw jest często zupełnie inna. Mamy takie wynalazki jak zapiekane w cieście.....batony Marsa, Snikersa etc :)- Special spring roll. Jedzenie po dużym wysiłku staje się ważnym, jeśli nie kluczowym punktem programu.
Atmosfera jest wyśmienita. Trochę emocji budził momentami rekomendowany zestaw rzeczy na trekking. Zaproponowana przez nas lista był dość obszerna - szczerze przyznałem się, że jej nie weryfikowałem. Sam spakowałem się na bazie doświadczeń z kilku nepalskich eskapad 10 lat temu i w sumie poza jednym brakującym ogniwem - kalesony! - Cała reszta była dobrana optymalnie.
Co zabrać ze sobą na trekking ( w kolejności ważności):
- wygodne lekkie buty, (ja używam sandałów Keena z osłoną na palce), mogą być jak klapki albo sandały do schodzenia dobrze trzymające piętę - jedne buty na cały wyjazd. Dobre są też leciutkie "adidasy" z porządną podeszwą trekkingową np salomona - używa się ich do biegów przełajowych, rajdów etc. Ciężkie górskie buty są zupełnie zbędne (dopóki się nie śmiga po lodowcu), chyba, że ktoś ma niestabilne stawy skokowe.
Jak więc dobrać buty?
1. Kto ma silne, zdrowe nogi - porządne sandały trekkingowe wystarczą, kije nie są konieczne.2. Kto ma słabe stawy skokowe - wyższe buty + ewentualnie kije
3. Kto ma słabe kolana - sandały, "adidasy" + koniecznie kije + stabilizatory na kolana.
Przy słabych kolanach sztywne buty za kostkę są niebezpieczne o tyle, że staw skokowy nie pracuje, stopa jest unieruchomiona, nie amortyzuje i cała siła uderzeń, wstrząsów przy schodzeniu idzie prosto w kolano. Schodząc trzeba pamiętać, żeby iść na lekko ugiętych nogach, nie prostować do końca kolan, bo łatwo o przeprost.
- Ciepły, lekki śpiwór (nieważne, jak się człowiek zmęczy, żeby wypocząć musi być ciepło) najlepiej z workiem kompresyjnym. 750 g puchu naturalnego lub odpowiednik puchu sztucznego w zupełności wystarczy na trekkingi, gdzie śpi się poniżej 4000 m. ( w sezonie jesień lub wiosna)
- plecak max 40-45 litrów - za 60 - 100 pln można kupić świetny plecak w Pokharze.
- 1 spodnie - używam uciętych bojówek 3/4 z dużymi kieszeniami na drobiazgi + kalesony "oddychające" na zimno, lub spodnie do trekkingu z odpinanymi nogawkami wtedy kalesony są zbędne
- 1 bluza z kapturem i stójką pod szyję chroniącą przed wiatrem - może być z polaru - ważne, żeby była lekka.
- 1 cienka, lekka kurtka niekoniecznie "oddychajaca", ale przeciwwiatrowa i przeciwdeszczowa - używana jest okazjonalnie, może raz czy 2 w czasie trekkingu - deszcz to rzadkość.
- 2 max 3 zmiany bielizny i skarpet - jest tyle czasu wolnego, że przepranie majtek czy skarpet to żaden problem.
- 2 max 3 koszulki "oddychające" (jedna może być z długim rękawem) - tak naprawdę z tym oddychaniem to taki bajer, najważniejsze, że takie sztuczne koszulki błyskawicznie schną, więc na postojach można ją ściągnąć - pot z koszulki w kilka minut wyschnie, człowiek odparuje - i nie jest zimno. Bawełna się nie nadaje, bo nie odparowuje tak szybko.
- Chustka bawełniana albo czapka z daszkiem- używam chustki - może służyć do różnych rzeczy. (na głowę, jako ręcznik, temblak etc)
- Okulary przeciwsłoneczne
- scyzoryk
- latarka czołówka lekka
- torebka na biodra na różne drobiazgi, kasę etc
- krem
- szczotka do zębów i pasta mała
- 1 mydło do mycia i prania małe
- ręcznik opcjonalnie (ja nie biorę, używam koszulek, które po wytarciu się od razu można uprać i jest na drugi dzień)
- mini apteczka zawierająca przede wszystkim: 2 szerokie bandaże elastyczne (bardzo często w czasie zejść trzeba ustabilizować kolana), bandaż jałowy, kilka jałowych kompresów, plastry na ewentualne otarcia, środek przeciwbólowy. Na różne potencjalne problemy zdrowotne polecam skondensowane olejki terapeutyczne w malutkich flakonikach 50ml (producent: Youngliving) thievs - infekcje, dezynfekcja, mięta- problemy pokarmowe, oregano- bakteriobójczo, odkażający
- butelka 1 lub 0,5 l na wodę w zależności ile kto pije- ja używam zwykłej po mineralce nie jakiegoś specjalnego bidonu. W trasie pozyskałem super butekę 0,5 l po żubrówce (!) od jednego z uczestników o kształcie idealnie pasującym do kieszeni bojówek
Sprzęty opcjonalne:
- kijki, kije bambusowe- dla osób, które: mają problemy z kolanami, mają słabe kolana, miały kontuzje kolan- jest to sprzęt niezbędny, OBLIGATORYJNY. Osoby o silnych, stabilnych kolanach nie potrzebują ich pod warunkiem, że przy schodzeniu nie uderzają piętami tylko amortyzują zejście schodząc na palcach stóp. Walenie przy schodzeniu piętami uszkadza kolana. Trudno jest schodzić lekko "na palcach" w ciężkich, sztywnych butach górskich, w lekkich "adidasach", sandałach - bez problemu. Kijki tanio można kupić w Pokharze (od 1500 Rp- 60 pln), lub jeszcze taniej bambusowe kije na starcie treku (100 Rp)
- ręczny, ceramiczny, szwajcarski filtr do wody (producent Katadyn) - filtr zawsze biorę na tzw. wszelki wypadek. Filtr jest niewielki ok 0,5 kg można w miarę potrzeby można filtrować wodę choćby z Amazonki. Filtracja jest mechaniczna, żadne, najmniejsze stworzonka nie mają szans. To jakby przesączać wodę przez cegłę. Nie korzystam z żadnych tabletek uzdatniających wodę. W górach wodę zawsze biorę z tych samych miejsc, co nasi przewodnicy, bądź lokalni ludzie. Nigdy nie piję z przydrożnych źródełek i kraników. Filtr jest wyłącznie na jakąś nadzwyczajną okazję, która jeszcze nie zaistniała.
- przejściówka z gniazdek typu nepalsko-indyjskiego ( koszt 5-10 pln )
Helikopter
Wracając do naszej wyprawy - kolejny dzień ma być relaksowy, droga tylko w dół. W środku trasy mamy mieć przerwę na jogę. Rano piękny widok, śniadanko w plenerze, ruszamy. Rzeczywiście w dół. Tyłów pilnuje Janusz, ja idę środkiem grupy razem z Premem i "młodym", Hum idzie na przedzie.Nagle podbiega do nas jeden z tragarzu idących z tyłu i krzyczy coś głośno. Pytam "Młodego", o co chodzi? Ktoś się przewrócił, jest wypadek. Szybko wyciągam apteczkę, zrzucamy plecaki i biegiem do góry. Jakieś 100 m wyżej Janusz, Ania, Aga i Paweł. Ania potknęła się i upadając uderzyła mocno nadgarstkiem. Aga i tragarze próbują ją opatrywać usztywniając patykami. Ale patyki są za krótkie i uwierają, w końcu zdejmujemy bandaż. Nadgarstek jest wykręcony dziwnie, albo wybity, albo złamany, na pewno przemieszczony. Boli.
Zastanawiam się, jak usztywnić przedramię i przypomina mi się super nóż, który dostałem od żony. Wziąłem go tak naprawdę, podobnie jak filtr, na jakieś nieoczekiwane okazje. Kawał kosy, która można karczować dżunglę, raz przydał się idealnie do krojenia arbuzów. Nóż ma szeroką, sztywną plastikową pochwę, zasuwam znowu w dół do plecaków. Wracam biegiem, nóż okazuje się idealnym usztywnieniem. Robimy temblak, Dagmara-pediatra ordynuje środki przeciwbólowe i idziemy dalej.
Cała akcja trwa z 10 min. Ania wygląda jak Rambo z wystającym spod złamanej ręki nożem. Dzwonimy do Katmandu do gości z naszej agencji.
Wysyłam smsa do Krzyśka. W ciągu godziny poinformowany jest ubezpieczyciel. Mamy rozszerzoną polisę o transport helikopterem, tylko kwestia, czy ubezpieczyciel nie będzie próbował się migać. Transport kosztuje 5000 $ nasza polisa jest znacznie wyższa. Docieramy w ciągu godziny do prowadzonego przez uroczą rodzinkę hoteliku. Jest czyściutko i porządnie. W ciągu kilku godzin mamy decyzję- po Anię przyleci rano helikopter.
Grupa biesiaduje do wieczora. Nasza lodża nazywa się Milan- na stół wjeżdżają pizze i inne często "orientalne" potrawy. Trekking ma momentami, a w zasadzie połowę czasu bardzo kulinarne oblicze. Codziennie spędzamy większość czasu w jadalni. Najpierw zamawiamy powiedzmy lunch- trwa to ok. 1-1,5 h, potem czekamy ok. 2 h na posiłek, jak kończymy jeść lunch, zaczynamy składać zamówienia na kolację, co też trwa min. godzinę, pod koniec kolacji zbierane są zamówienia na śniadanie... Komedia.
Osobiście preferuję Dal Bhata na lunch lub kolację - czyli lokalną potrawę, którą tubylcy i nasi przewodnicy jedzą rano i wieczorem. Ma tę przewagę nad każdą inną potrawą, że tradycyjnie można jeść do syta- w cenę wliczone są dokładki. Tutaj składa się z ryżu, soczewicy, ziemniaków z kapustą i często pysznej, gorzkiej, gotowanej sałaty. A poza tym Dal Bhata jedzą lokalsi, więc zawsze go mają i umieją zrobić, co nie zawsze dotyczy innych potraw.Na śniadanie owsianka. Inne potrawy są zawsze loterią - czasem lepiej, czasem gorzej - a nawet owsianka bywa zaskakująca.
Humory dopisują, dostajemy jakieś zbiorowej głupawki, Wiola - pani psycholog definiuje to jako naturalne, zbiorowe uwolnienie endorfin wyprodukowanych w czasie ostatnich 2 wysiłkowych dni. Śmiejemy się do rozpuku, z wszystkiego. Nepalczycy przyglądają nam się z zainteresowaniem. W grupie wykształciły się pewne role, jak w drużynie. Mamy Papę Smerfa - uczonego, czytającego mądrą książkę na postojach, jest wymądrzający się ważniak, wszystkowiedzący Mądrala, Laluś, Smerfetka, o dziwo, nie ma Marudy. Ogólnie wieczorami jest bardzo wesoło. Każdy wciela się jakąś rolę i mamy niezły ubaw. Jest Piratka Drogowa- snująca mrożące krew w żyłach oscylujące na krawędzi prawa opowieści, czytająca z rąk ilość dzieci i pieniędzy Wróżka oraz pilnująca porządku, nadzorująca ruch i porządkująca przestrzeń niestrudzenie z lekkim objawem nerwicy natręctw M, i rożne inne ciekawe przypadki. Wszystko raz na jakiś czas uwiecznia kamerą przywracana do życia rehabilitacyjnymi sztuczkami Janusza, opowiadająca góralskie kawały Marta.
Rano piękny widok, szykujemy się na przybycie helikoptera.Ania czuje się dobrze, ręka trochę spuchła, ale nie boli. Po śniadaniu idziemy kilkaset metrów niżej na lądowisko helikoptera. Na elegancko przystrzyżonej trawce nawiązuje się spontaniczna sesja jogi, trochę w słońcu, widoki piękne. Do ćwiczeń dołączają nasi przewodnicy. Zajęcia przerywa pojawienie się helikoptera. Robimy ekspresową Śavasane, na lądowisko zbiega się cała wieś. Nie lada atrakcja, nawet kilku białasów przybiegło. Helikopter ląduje efektownie, od śmigła podmuch. Razem z Anią helikopterem zabiera się do Katmandu Sangam, syn szefa. Wygląda to wszytko bajerancko. Maszyna z hukiem w jednej chwili błyskawicznie wzbija się w powietrze Cała akcje trwała kilka minut. Tłum rozchodzi się powoli. Obskakuje nas grupka umorusanych od stóp do głów, z gilami po pas dzieciaków od 3 lat w górę. Po chwili kijaszkiem przegania je jakiś dorosły.
Ruszamy dalej w dół. Droga piękna, szeroka. Po jakimś czasie szeroki kamienny szlak przecina się miejscami z idącą równolegle w dół drogą dla jeepów. Piękny, harmonijny krajobraz. Łagodne zakola tarasowych poletek, wtopione neutralnie w krajobraz domostwa i wijący się kamienny szeroki wygodny szlak. Mijają nas karawany mułów, czyli wciąż mimo wybudowanej drogi jest to konkurencyjny środek transportu.
Hum zarządza, żeby zebrać zamówienia na lunch do wyboru ustalamy: pomidorowa, albo chowmain ( smażony na woku makaron z warzywami) albo Dal Bhat. Pomidorowa wygrywa, na drugim chowmain w Dal Bhat wchodzą tylko 3 osoby: Sylwia - stara wyjadaczka, trzeci wyjazd azjatycki z Akademią Asan plus "kadra": Aga i ja ( no i oczywiści przewodnicy i porterzy ). Przed nami w lodży gości grupa Amerykanów.
Zamówienia wjeżdżają na stół. Pomidorowa nie widziała chyba pomidora, chowmain, który naprawdę ciężko schrzanić (trzeba podsmażyć makaron, trochę warzyw i dodać dla smaku trochę sosu sojowego) - nie nadaje się bez podrasowania do spożycia- kompletnie bezsmakowa masa. Na podrasowanie pomidorówki i chowmaina zużywamy całe pokłady keczupu i zielonego sosu chili. Dal Bhat wyśmienity poza tym, że Sylwia zalazła małego robaczka w sałacie.Pytam Prema, dlaczego takie słabe jedzenie, co się stało?
Odpowiada z rozbrajającą szczerością, że amerykańska grupa pewnie zjadła wszystko i gospodarze nie mieli produktów, ale dodaje ze śmiechem: Dal Bhat jest zawsze - nigdy się nie kończy. Idziemy w dół.
Hum
Jest jak dobry duch. Zawsze gotowy i pomocny. Niewysoki, żylasty, szczupły. Człowiek gór, co widać na pierwszy rzut oka. Pierwszego dnia na podejściu niósł dziewczynom 4 plecaki. Jest przewodnikiem od prawie 20 lat, ma 41 lat, żonę i 3 dzieci. Mówi prosto, mądrze i na temat. Rozmowa z nim to czysta przyjemność. Wielka siła i pogoda ducha.
Zarządza naszym skromnym zespołem pomocników. Pomaga mu młodszy, okrąglutki, uśmiechnięty Prem, który wygląda bardziej jak Hindus, jest bardzo obrotny, załatwia zamówienia, rozlicza posiłki. Jest też dwóch tragarzy, z nimi nie ma za bardzo kontaktu.Hum mieszkał wraz z rodzicami w wiosce 3 dni pieszo ( w jego tempie, czyli pewnie z 5 dla Białasa) od drogi, na północny zachód od rejonu Annapurny, 2500 mnpm. Nie było tam pieniędzy, elektryczności, cywilizacji.
Uczył się w szkole na wzgórzu wspinając się codziennie godzinę ostro pod górę.
W szkole dowiadywał się o świecie, o różnych zdumiewających rzeczach. Jego rodzice nie pisali i nie czytali, jak przychodził list, szli żeby go odczytać do piśmiennego sąsiada we wsi. Mając niespełna 20 lat postanowił wraz z przyjacielem spróbować szczęścia w szerokim świecie. Bez pieniędzy zeszli na dół. Budowano wtedy drogę. Dostali pracę, jako najemni robotnicy. Do dziś widać czasem żyjących w prowizorycznych namiocikach budowniczych, najczęściej pochodzących z gór, z "niecywilizowanych" plemion. Ich zadanie polegało na rozbijaniu skał przy pomocy młota i klina. Dostali namiocik i 40 Rp dziennie, mniej niż dolara. Z tych pieniędzy musieli się wyżywić. Praca, jak to powiedział Hum, była bardzo ciężka. Po roku pracy i oszczędzania odłożył 3500 Rp ( dziś jest to 40 $ , wtedy było to może ze 100 $ ). Z tymi pieniędzmi, dumni ruszyli z przyjacielem z powrotem do domu. Pech chciał, że trafili na targ w pobliskim miasteczku. Hum z uśmiechem mówi o tym, jak nigdy wcześniej nie stykając się z czymś takim trafili na hazardową ustawkę. Kolejni podstawieni goście wygrywali wielkie kwoty na ich oczach.
W końcu Hum też postanowił pomnożyć pieniądze. Obstawił za 500 - wygrał, obstawił za 1000 - znowu wygrał, 2000 - wygrał. Ośmielony postawił wszystko - i przegrał wszystko. Przyjaciel był ostrożniejszy, nie stracił swoich pieniędzy. Namawiał Huma na powrót do domu. Ale wstyd był wielki, nie mógł wrócić do domu po roku z pustymi rękami.
Zdecydował się pójść do Pokhary, znaleźć pracę. Nie znał nikogo. Dostał pracę przy rozładowywaniu ciężarówek. Za przeniesienie jednego 50 kg worka dostawał 1 Rupię. Hum sam waży pewnie niewiele więcej.
Pracuje wytrwale, poznaje ludzi. Jest to początek boomu trekingowego - początek lat 90. Ktoś mu mówi, że może nosić jako tragarz wyposażenie pierwszych trekkingowych wypraw. Zatrudnia się. Nie ma jeszcze lodż, tea house'ów, hotelików. Kto chce iść na trekking, idzie z namiotami, kuchnią - w wyprawowym stylu. Hum nosi prowiant 40-50 kg na karku. Jak prowiant się kończy w jego koszu, każą mu iść na dół żeby nie płacić. Zarabia ok. 80 Rp dziennie (2$). Awansuje. Jest pomocnikiem kucharza. Lżejsze toboły do noszenia, bardziej prestiżowa praca. Obsługują grupy z Izraela , uczy się angielskiego. W końcu spotyka Anglika, który rozkręca trekkingowy biznes, nawiązuje kontakty z Nepalczykami.
Wynajmuje Huma i szybko orientuje się, że pomocnik kucharza jest mocno ogarnięty. Anglik szuka partnerskiej agencji nepalskiej do obsługi wypraw. Znajduje w Katmandu, ale stawia warunek - mają przyjąć Huma do pracy. Pomaga mu sfinansować licencję przewodnika. Hum pracuje w tej agencji od 15 lat do dziś. Podpytuję go dalej. Zanim wyruszył w świat po pieniądze, rodzice zorganizowali mu aranżowane małżeństwo. Ale dopiero od 4 lat mieszka razem z żoną i 3 dzieci w Katmandu.
Anglik zapraszał go do Anglii. Hum poszedł na rozmowę o wizę. Urzędnik zapytał czy ma żonę i dzieci - Hum potwierdził, urzędnik zapytał, czym zajmuje się żona, czy pracuje.
Hum odparł, że zajmuje się domem. Urzędnik stwierdził, że w takim razie, jeśli on wyjedzie na 3 tygodnie nie będzie miała z czego żyć. Hum nie dostał wizy do Anglii. Mówiłem prawdę, podkreśla Hum z uśmiechem, trudno. Pyta o Polskę. Jak ogrzewamy domy, jak się żyje. Powoli zbliżamy się do Nayapul- do autobusu. Hum ma w sobie jakąś niezwykłą, nieskalaną kombinowaniem mądrość. Bardzo rzadko spotyka się takich ludzi.
Pokhara
Zajeżdżamy do Pokhary trochę rozklekotanym autobusem, zastanawiamy się czy będziemy tym jechać do Katmandu. Hum nas opuszcza, wraca nocnym autobusem do Katmandu, zostajemy z Premem. Wieczorem wspólna kolacja. Spotykamy na ulicy Anię Duszak nauczycielkę jogi z koleżanką, dołączają do nas. Ania przyjechała właśnie z Tajlandii i wybierają się do ABC ( Annapurna Base Camp). Gawędzimy sobie miło.Po kolacji cześć osób idzie na tańce. Hotel, w którym lądujemy po treku, trochę porażka. Dostajemy z Januszem zapleśniały, wilgotny pokój, w dodatku ze wspólnym balkonem z korytarza, więc ciężko zostawiać otwarte okno. Na moim łóżku na prześcieradle wielka żółta plama. Śpię w śpiworze. Właściciel hotelu, bardzo miły jegomość wita nas wylewnie. Prosi o wszelkie uwagi i sugestie. Trochę ich dużo się pojawia. W pokoju czekają na nas dwie butelki po wodzie mineralnej (odpieczętowane) wypełnione wodą.
Pracownicy hotelu napełniają filtrowaną wodą puste butelki po mineralce i wstawiają do pokoi. Punkt dystrybucji jest w jadalni. Zbytniego zaufania to nie budzi. Właściciel z dumą oznajmia, że hotel ma 8 miesięcy. Wygląda na kilka lat intensywnego używania. No chyba, że to jak z drogami u nas ledwo oddane do użytku, a już do remontu.
Kolejny dzień w Pokharze upływa chilloutowo, zaczynamy jogą na dachu. Przynieść ulgę łydkom i udom. Zakupy, spacery. Dziewczyny pod dowództwem Marzeny i przewodnictwem Prema odwiedzają tybetańskiego szamana, podobno ostatni z trzech takich szamanów tutaj, bez sukcesora. Szaman wprowadza się w trans, wskakuje na tapczan i odprawia nad naszą piątką jakieś tajemne, starożytne rytuały. Dziewczyny odwiedzają też tybetańską klinikę i zostają przebadane i zaopatrzone w zapasy ziołowych, tybetańskich kuleczek dostosowanych do indywidualnych potrzeb na 6 miesięcy. Wizyta u lekarza kosztuje 6 zł w Warszawie u dobrego tybetańskiego lekarza ok. 100 zł. Z Januszem kontynuujemy tourne po sklepikach trekkingowych. Dzień kończymy wspólną kolacją.
Rano 6.30 śniadanie i wyjazd. Przed wyjazdem żegnam się z właścicielem hotelu, prosi o szczere odczucia. Wypunktowuję mu trochę speszony różne nieszczęsne niedociągnięcia. Od zasikanej (niedopranej) pościeli, poprzez zawilgocone pokoje, chyba nigdy nieprany kaftan kuchcika serwującego na bieżąco przy śniadaniu skądinąd podobno znakomitą jajecznicę, po straszący gości w jadalni zapyziały zmywak będący centralnie na widoku etc. Właściciel notuje skrzętnie i oznajmia z uśmiechem, że w ciągu tygodnia wszystko będzie poprawione. Zaprasza ponownie, obiecuję, że jeśli będę kiedyś to wpadnę w odwiedziny.Zajeżdża po nas ten sam autokar, który odbierał nas z granicy. Z tym samym kierowcą i pomocnikiem. W drodze do Katmandu mamy mieć 4 godzinną przerwę na rafting. Nigdy mnie rafting nie ciągnął, ale spróbujemy.
Piraci
Po 2-3 godzinach w autobusie zatrzymujemy się. Kilka zabudowań, na dole rzeka.Na zewnątrz kłębi się mnóstwo ludzi. Białasi, Nepalczycy, Koreańczycy. Dookoła stosy kapoków, kasków, wioseł. Podchodzi do nas wystylizowany, młody Nepalczyk- jest naszym raftingowym szefem. Ma ze 20 lat, sprawnie zaopatruje nas w sprzęt. Idziemy nad rzekę, dwie osoby nie płyną. Reszta w pełnym rynsztunku.
Nad rzeką nasz młody kapitan z komicznym luzackim akcentem wygłasza krótkie wprowadzenie, co jak się obsługuje. Marek tłumaczy wczuwając się w manierę naszego szefa. Reszta wiwatuje. Już się robi wesoło. Kapitan zapowiada, że ponton, którym on steruje będzie "extreme"- cokolwiek to znaczy. Przedstawia pozostałych dwóch sterników. Ładujemy się do pontonów. Trafiam do "extrima" z Dorotą, Wiolą, Dagmarą, Anią, Tomkiem i Markiem. Najpierw sternik urządza nam małe manewry. Załoga reaguje poprawnie. Po chwili mijamy się z innymi pontonami. Niewinnych kilka chlapnieć i zamieniamy się w piracki bryg. Nie wiedzieć jak i kiedy stajemy się żądnymi wrażeń ( żeby nie powiedzieć krwi i dziewic) wikingami. Rola jest wspaniała. Wydając bliżej nieokreślone okrzyki atakujemy wszystkie napotkane jednostki, także spoza naszej grupy. Ale chlapanie po chwili się nudzi. Prawdziwi piraci ruszają do abordażu. Zaczynamy wskakiwać na inne pontony, porywać jeńców, wciągać do wody kogo się da. Po chwili mamy na pokładzie nieco zdezorientowanego Koreańczyka, ale adoptuje się szybko do kaperskiego fachu. Staje się naszym bohaterem z poświęceniem i brawurą skacze jak pantera. Siejąc panikę na okolicznych łajbach i budząc nasz podziw. Zabawa jest przednia. Po chwili mamy na łodzi poza będącym już walecznym członkiem załogi Szinem, porwanego wielkiego Nepalczyka i urodziwą Nepalkę. Wymieniamy ich potem po drodze. Udaje nam się wciągnąć na pokład Janusza, ale nie asymiluje się i wyrzucamy go za burtę. Sternik podpuszcza nas, żebyśmy wciągali do wody sterników z innych pontonów. Ale oni są wyjątkowo stabilni. Próbujemy wciągać do wody kogo się da, ewentualnie uprowadzić, bądź chociaż ukraść wiosło. Po jakimś czasie nasz filisterski galeon jest już znany i znienawidzony. Gdzieś w połowie trasy słabniemy trochę. Wtedy zaczynają się wodne progi.
Nasz bajerancki sternik na początku pytał czy chcemy soft czy extrim - wybraliśmy to drugie. Nie wiedzieć jak i kiedy widzę Tomka lecącego na łeb na szyję tuż nad moją głową. Ponton wywraca się, rwący nurt unosi mnie jak balon. Ściskam w ręku pagaj. Załoga w rozsypce, rzeka zasuwa szybko, trzeba uważać żeby się nie poobijać o kamienie. Jakimś cudem nasz miglanc sternik nie stracił pontonu, po chwili wciąga mnie na górę, wyławiamy kolejnych.
Niektórych ratują inne pontony. Marek i Dorota zaliczyli przykrywkę pontonem, co wcale nie było przyjemne.
Wiola trzasnęła głową w kasku w kamień. Pierwsza wywrotka studzi trochę nasze wojenne zapędy. W końcu kompletujemy załogę ponownie, jest i Szin, nasz już na dobre uprowadzony Koreańczyk. Tomek ustala strategię, co robić żeby nas nie wywróciło. Kto jak ma balansować. W chwilę później znów jesteśmy w wodzie. Tym razem mnie nieźle skotłowało. Łapię dwa wiosła i kilka łyków wody. Wyciągają mnie Nepalczycy, których poprzednio nękaliśmy bezlitośnie.
Po drugim wodowaniu robi się chłodno. Zaczynamy kombinować, jakby tu nie wpadać więcej. Orientujemy się, że za wszystkim stoi nasz kapitan, ustawiając ponton bokiem do fal. Inne pontony nie zaliczyły żadnej wywrotki. Opracowujemy zemstę, tymczasem dbając żeby sternik nie ustawiał nas bokiem. Jakoś się udaje. Po 3 godzinach docieramy do brzegu, wcześniej żegnamy naszego koreańskiego kamrata. Przed samym brzegiem wyrzucamy w 3 chłopa naszego kapitana za burtę. Na brzegu grupen foto. Przebieramy się w autobusie i na przygotowany specjalnie dla nas posiłek w namiocie. Żegnamy naszych sterników. Do autobusu i w drogę.
Wiktor Morgulecwww.joga.waw.pl
Wiktor Morgulec dyplomowany nauczyciel jogi wg B.K.S. Iyengara. Autor pierwszego w Polsce multimedialnego podręcznika do nauki jogi na DVD: "Joga dla początkujących START". Przeszło 10 letnie doświadczenie w nauczaniu zdobywał miedzy innymi w Indiach. W latach 2002- 2004 spędził pół roku w Indiach kształcąc się pod okiem najwybitniejszych nauczycieli metody B.K.S Iyengara w HIMALAYAN IYENGAR YOGA CENTRE w Dharamsala oraz w YOGANGA YOGA CENTRE w Dehradun. Prekursor zajęć jogi dla dzieci w szkole i przedszkolach Montessori w Warszawie. Od 2005 roku prowadzi w ramach Akademii Asan wakacyjne i weekendowe kursy jogi. Współzałożyciel Akademii Asan, szkół: Joga Żoliborz i Joga Politechnika w Warszawie. Organizator wyjazdów z jogą do Indii, Nepalu.