U źródeł jogi. Martyna Syguda.
sobota, 29 czerwca 2013
W Indiach jogę ćwiczy się 24 godziny na dobę. Tu szybko uświadamiasz sobie, że tę prawdziwą praktykujesz przede wszystkim we własnej głowie.
Godzina 4:30, lotnisko Chatrapati w Bombaju. W środku tłum ludzi, a na zewnątrz monsunowa ulewa z prawdziwego zdarzenia. Wykończona po 15-godzinnej podroży z dwoma przesiadkami czekam na jakieś informacje o moim zagubionym bagażu. Wiem już, że na lot do Bangalore na pewno nie zdążę. Ale to wszystko nic - odkład usłyszałam od celnika “Welcome in India, madame!" uśmiech nie schodzi mi z ust.
welcome home!
Po licznych przygodach na lotnisku, locie do Bangalore i czterech godzinach w taksówce w końcu docieram do Mysore. Liczące około milion mieszkańców miasto w stanie Karnataka na południu Indii turystów przyciąga głównie w październiku, w czasie święta Daasara. Poza okresem festiwalu, większość spotkanych turystów to osoby ćwiczące jogę w jednej z mieszczących się tutaj szkół, a właściwie “shal", jak tradycyjnie nazywają je praktykujący. Dlaczego przyjeżdżają do Mysore? Bo Mysore to źródło i serce ashtanga jogi. Dla mnie jest to druga wizyta w Shri K. Patthabi Jois Ashtanga Yoga Institute, gdzie w tym roku będę uczyła się od Sharatha - wnuka samego Pattabhi Joisa, dzieki któremu Ashtanga Joga stała się popularna na całym świecie. Pełna oczekiwań, nie mogąc doczekać się rozpoczęcia praktyki, gdy tylko udaje mi się znaleźć miejsce do spania, biegnę do shali rejestrować się na zajęcia. Po drodze słyszę jak ktoś woła moje imię - sprzedający owoce pan uśmiecha się szeroko i energicznie macha mi na powitanie - w zeszłym roku codziennie robiłam u niego zakupy. Rozglądam się dookoła i myślę, że nic się tu nie zmieniło. Czuję się jak w domu.
wycisk o świcie
Typowy poranek joginki w Mysore to pobudka o trzeciej rano. Udaję, że nie słyszę budzika, przykrywam głowę poduszką i drzemię jeszcze przez 10 minut. Gdy budzik dzwoni drugi raz wiem, że wstać muszę, więc udaje mi się wyturlać z łóżka. Powtarzam sobie w głowie, że joga wymaga wyrzeczeń i idę wziąć ciepły prysznic, który rozluźni mięsnie przed praktyką. Następnie kawa na przebudzenie, bo jak mawia Sharath “no coffee - no prana!". Pakuję matę, ręcznik i jestem gotowa do wyjścia. Do shali jadę na skuterze, bo szybko i bezpiecznie (na zewnątrz jest jeszcze całkiem ciemno). Docieram do szkoły po czwartej, na 10 minut przed rozpoczęciem zajęć. Teoretycznie zajęcia zaczynają się o 4:30, ale tu obowiązuje “shala time" - zegar w shali przesunięty jest o 15 minut. Dlaczego? Odpowiedz nauczyciela jest prosta: “because students are lazy!". Układamy się ciasno, mata przy macie, tak by na sali mogło zmieścić się jak najwięcej osób. Zajęcia zaczynamy odśpiewaniem mantry w starożytnym języku - sanskrycie. Jest to forma podziękowania dla nauczyciela. Moment, w którym 50 głosów śpiewa głośno “Om" jest jednym z moich ulubionych w ciągu całych zajęć. Później zaczynamy ćwiczyć - każdy w swoim tempie, bo to w końcu praktyka własna. Na jednej sali ćwiczą zarówno osoby zupełnie początkujące, jak i te wykonujące zaawansowane sekwencje ashtangi. Ale to nie ma znaczenia - w końcu każdy daje z siebie wszystko, a praktyka jest na tyle wymagająca, że trudno rozglądać się dookoła. Na sali robi się gorąco, da się słyszeć głośny dźwięk wielu oddechów. Jeśli komuś wydaje się, że joga to leżenie na macie i wsłuchiwanie się w kojący glos nauczyciela, to powinien zobaczyć, jak po 15 minutach zajęć zaczynam wycierać ręcznikiem kąpiący mi z twarzy pot! Sharath niewiele mówi - chodzi po sali, daje instrukcje i koryguje w pozycjach. Ale za to jak! Jego umiejętności nie powinny dziwić - w ciągu roku widzi tutaj setki uczniów, setki rożnych ciał i osobowości. Po wykonaniu ostatniej pozycji w swojej sekwencji, czas na wygięcia do tylu i pozycje odwrócone. Te pierwsze zawsze budzą najwięcej emocji i wymagają dużo wysiłku. By zostać dopuszczonym do drugiej serii ashtangi, uczeń musi być w stanie zejść ze stania do mostka, a następnie wrócić z mostka do pozycji stojącej. Gdy w pocie czoła kończę sekwencję mostków, a nauczyciel z uśmiechem na twarzy mówi “very good!", czuję, że naprawdę na to zasłużyłam. Szybko zwijam swoją matę, składam dłonie, dziękuję Sharathowi gestem “namaste" i z lekkim po praktyce ciałem opuszczam szkołę, by zacząć dzień.
prawdziwa joga
Z pozoru, poza innym otoczeniem, praktyka jogi tutaj niewiele się różni - w końcu na całym świecie ćwiczymy te same sekwencje ashtangi, najczęściej o poranku, śpiewamy nawet tę samą mantrę. Ja jednak czuję, że praktyka nabiera tu intensywności, że z każdym dniem ciało się zmienia. Pierwsza seria Ashtangi - yoga chikitsa (czyli terapia joga) - ma na celu oczyścić ciało z toksyn i uzdrowić je. Tutaj naprawdę zaczynam widzieć efekty! Po paru tygodniach czuję, że ciało jest lekkie, a umysł jakby spokojniejszy. Co sprzyja tak szybkim postępom? Na pewno ćwiczenie pod okiem doświadczonego nauczyciela z zachowaniem zasad (na czczo, wcześnie rano, gdy powietrze jest czyste, a umysł wyciszony po nocy). Praktyka sześć razy w tygodniu, odpoczynek w sobotę i dni księżycowe (nów, pełnia), ćwiczenie poprawnych sekwencji ashtangi - bez pomijania pozycji, zamieniania ich czy stosowania uproszczonych modyfikacji asan. I w końcu - ćwiczenie według własnych możliwości. Na zajęciach w stylu mysore każdy praktykujący zostaje zatrzymany w pozycji, która jest dla niego trudna i ćwiczy ją tak długo, aż będzie potrafił wykonać ją poprawnie. Czasem to naprawdę frustrujące... Widzę też dużą różnicę w podejściu do jogi. "Joga to nie fitness. Joga to system pozwalający na głęboką transformację siebie" - mówi Sharath podczas jednej z cotygodniowych konferencji. Praktyka asan zajmuje nam codziennie dwie godziny, ale prawdziwą jogę ćwiczymy 24 godziny na dobę - starając się utrzymywać dobre relacje z innymi i samym sobą (zasady etyczne, tak zwane "yamy", to pierwszy, najbardziej podstawowy stopień w ashtandze). Jak różne jest to podejście od tego, co myśli się o jodze na Zachodzie... Poprawna metoda i trochę teorii to nie wszystko. To, co naprawdę przyciąga tu ludzi z całego świata, to trudna do zdefiniowania energia Shali. Wszyscy praktykujący mówią to samo - nie wiemy, co to jest, ale to działa! Samej trudno mi było uwierzyć, dopóki nie spróbowałam, przyjeżdżając tutaj pierwszy raz półtora roku temu - poczułam magię już na pierwszych zajęciach! Ćwicząc, nie mam problemów z koncentracją, a wykonywanie pozycji jest jakoś łatwiejsze - udaje mi się nawet uporać z asanami, z którymi zmagałam się od dawna. Może to energia pozostała po Pattabhi Joisie, może Sharatha, a może setek osób, które przyjeżdżają tu z całego świata i codziennie o świcie koncentrują siły by pogłębiać praktykę. "Nie jest możliwe opisanie słodyczy cukru, nie wkładając go do ust" - mówi jeden z bohaterów filmu "Mysore Magic". Teraz już to wiem!
miejska dżungla
Pobyt w Mysore to nie tylko poranna praktyka jogi. Już o 10 zaczynamy chanting - lekcje śpiewania mantr w sanskrycie. Pierwszy raz jest zawsze frustrujący, mam wrażenie że połamałabym sobie język nawet próbując przeczytać tekst, nie mówiąc już o jego odśpiewaniu! Kto by pomyślał, że po dwóch miesiącach będę znała większość tekstów na pamięć... W inne dni można uczyć się tu sanskytu, lub tego, co mnie interesuje najbardziej, czyli filozofii jogi. Sutry jogi, podobnie jak chanting wykłada Lakshmish, który poza ogromną wiedzą słynie również z niezwykłych porównań (życie jest jak placki chapatti…) i ciągłego pytania uczniów, czy są już po ślubie - w Indiach rodzina to przecież podstawa! Poza lekcjami w shali, warto porozmawiać z miejscowymi. Można się od nich nauczyć wszystkiego: od studiowania tekstów hinduizmu, rzeźby czy gry na lokalnych instrumentach po poznawanie tajników kuchni indyjskiej. Wśród joginów uniezwyklą popularnością cieszą się też kursy masażu i medycyny ajurwedyjskiej. Ja postanowiłam spróbować czegoś zupełnie nowego - padło na lekcje malowania w tradycyjnym majsurskim stylu. Nie zniechęca mnie nawet fakt, ze lekcje odbywają się w małym pokoju w domu nauczyciela oddalonym jakieś siedem kilometrów od mojego mieszkania. Stwierdzam, że to świetna okazja by - mimo braku prawa jazdy - nauczyć się jazdy na skuterze. To jest przygoda! Po kilku rundkach wokół swojego domu i opanowaniu hamowania czuję się gotowa, by wyjechać na główną ulicę. Szybko orientuję się, że zasady ruchu właściwie tu nie obowiązują. Staram się przyzwyczaić nie tylko do jazdy lewą stroną, ale także do faktu, że Hindusi nie widzą nic złego w jeżdżeniu pod prąd, wyprzedzaniu na trzeciego i nie używaniu kierunkowskazów - zamiast tego wystawiają rękę, albo po prostu głośno trąbią. Po ulicach spacerują nie tylko ludzie, ale również krowy, kozy, świnie i psy, wiec trzeba mieć oczy dookoła głowy! Jak to możliwe, że jeżdżąc trzy miesiące po mieście w takich warunkach, nigdy nie widziałam żadnego wypadku? Musi nad tym czuwać jedno z czczonych przez Hindusów bóstw!
po godzinach
Po skończonych zajęciach zostaje całe popołudnie, by zwiedzać okolice i cieszyć się towarzystwem praktykujących ze mną osób. Joga przyciąga tu ludzi ze wszystkich kontynentów - w tym roku spotykam zaskakująco dużo mieszkańców Ameryki Środkowej i Południowej, gdzie - jak mówią - ashtanga właśnie robi się popularna. Czas spędzamy głownie w powstałych na potrzeby joginow kawiarniach serwujących domową granolę, pełnoziarniste tosty, koktajle i świeże soki owocowe, bo przecież dieta to nierozłączna cześć praktyki asan. Głównymi tematami rozmów są joga, podróże i to, co nas tu sprowadziło. Jestem w szoku, gdy słyszę, jak wiele osób poświęciło cały swój urlop w pracy i wszystkie oszczędności po to, by móc przyjechać do Mysore. Wiele osób mówi, że przyjeżdża co roku, niektórzy od kilkunastu lat, po to, by doskonalić swoją praktykę pod okiem Sharatha. Takie opowieści naprawdę motywują do dalszego ćwiczenia!
moje własne sari
Ale Mysore to przecież nie tylko joga. Miasto jest idealnym miejscem na wgłębienie się w historię i kulturę Indii - mimo zmian cywilizacyjnych tradycje wydają się tu cały czas żywe. Przed wyjazdem przeczytałam kilka książek dotyczących historii i kultury Indii, tymczasem okazuje się, że najlepszym źródłem wiedzy są rozmowy z miejscowymi - każdy mieszkaniec wydaje się być świetnie wyedukowany na ten temat. Co więcej, większość Hindusów bardzo entuzjastycznie się tą wiedzą dzieli, nigdy nie tracąc cierpliwości w obliczu moich nie kończących się pytań “dlaczego…". Pytać warto, bo w kraju, gdzie wszystko obudowane jest określonymi rytuałami, łatwo popielnic fau paux, chociażby wchodząc do czyjegoś domu w butach czy witając się lewą dłonią. W wyniku swojej ciekawości zaprzyjaźniam się nie tylko z rodziną wynajmującą mi pokój, ale poznaję całe mnóstwo osób, które chętnie zapraszają mnie na wszystkie rodzinne okazje - ze ślubem włącznie. Dzięki temu otrzymuję swoje pierwsze sari - na ślub przecież nie wypada przyjść w dżinsach! Znajoma Hinduska zabiera mnie na zakupy do prawdziwej świątyni indyjskiej mody - trzy piętrowego domu towarowego, w którym sprzedaje się tylko sari. Fakt, ze strój ma być uszyty dla mnie wzbudza tu prawdziwe poruszenie, dlatego w towarzystwie trzech ekspedientek i kilku ciekawskich klientek spędzamy prawie dwie godziny w sklepie dobierając odpowiedni materiał i kolor. Dzień kończę zakupem sześciu metrów pięknego jedwabiu, z którego krawiec wyczaruje strój na specjalne okazje.
w stylu Bollywood
Kilka dni później jadę na hinduski ślub. Siedząc w rikszy zastanawiam się jak nie zaplątać się w swój strój na pierwszych napotkanych schodach. Owinięcie się w kilka metrów materiału zajęło mi ponad 15 minut, mimo pomocy dwóch wprawionych Hindusek. Naprawdę je podziwiam - nie tylko chodzą w sari od rana do wieczora, ale wykonują w nim wszystkie codzienne obowiązki - szanująca się Hinduska nosi sari nawet w domu! Gdy docieram do hotelu, jest tu już prawdziwy tłum ludzi. Jak informuje mnie mój nauczyciel, to... rodzina pary młodej. No tak, rodziny w Indiach są duże, a każdy członek jest ważny i nikogo nie można pominąć… Indie są krajem ogromnie zróżnicowanym kulturowo, a każdy ze stanów rożni nie tylko język i kuchnia, ale także sposób w jaki obchodzą ważne okazje. Wesela na południu Indii są raczej skromne i najważniejszą ich częścią jest specjalna puja - czyli rytuał religijny połączony z przysięga małżeńską. Nie jest to jednak zwykła msza z wymianą obrączek, ale wielogodzinna ceremonia. Panna młoda ma na sobie tradycyjne czerwone sari bogato ozdobione kamieniami szlachetnymi, a jej dłonie i stopy zdobią wymyślne wzory namalowane henną. Według tradycji im dłużej tatuaże będą się zmywać, tym lepiej młoda kobieta będzie traktowana przez swoich teściów. Pan młody - w białym stroju i tradycyjnym turbanie na głowie - wygląda równie elegancko. Do miejsca ceremonii przyjeżdżają na rydwanie wyglądającym jak rekwizyt z filmów bollywood. Krewni śpiewają mantry mające prosić o błogosławieństwo bogów, a narzeczeni oferują sobie girlandy kwiatów, które symbolizują wzajemną akceptację. Starając się nie przegapić niczego, z szeroko otwartymi oczami obserwuję, co dzieje się na scenie, a siedząca obok mnie starsza pani mieszanka hindi i angielskiego stara się wytłumaczyć mi dlaczego stroje państwa młodych zostają związane szarfą i co znaczy stąpanie po rozsypanym ryżu. Po skończonym rytuale zostaję zaproszona na obiad. W sali biegający boso chłopcy rozkładają na stolach liście bananowca, na których układane będą potrawy. Gdy udaje mi się usiąść, pojawia się kelner z wielkim wiadrem i nabiera z niego wielką łyżkę ryżu, by pacnąć ją na sam środek leżącego przede mną liścia. Zaraz po nim pojawiają się kolejni i po chwili mam na swoim “talerzu" mieszankę wszystkich dań. Oczywiście o sztućcach nie ma mowy - nieśmiało zaczynam mieszać mój ryż z sosem palcami, a siedzące po moich bokach panie ochoczo tłumaczą mi jak jeść, by obiad nie skończył się katastrofą dla mojego stroju. Jak przystało na kuchnię indyjska, danie jest tak ostre, że po dwóch kęsach mam już łzy w oczach i ratuję się podanym dla ochłodzenia jogurtem. Mimo ilości przypraw jest to jeden z najlepszych posiłków jaki kiedykolwiek jadłam!
krok po kroku
Ze względu na poranne zajęcia na co dzień trudno wyrwać się z miasta na dłużej. Dlatego, gdy tylko pojawia się dzień wolny - czyli sobota, pełnia lub nów księżyca - wykorzystujemy okazje i wyjeżdżamy zobaczyć, jak wyglądają Indie poza naszym jogicznym miasteczkiem. Ja najbardziej lubię jeździć pociągami - są tanie, a podroż zawsze wiąże się z poznaniem kogoś ciekawego. Tam, gdzie one nie dojeżdżają można pojechać autobusem lub taksówką - opcja dla wygodnych, w Indiach wcale nie taka droga. Na cel pierwszej wycieczki wybieram świątynię w Shravanabelagoli - oddalone o około 80 km od Mysore święte miejsce wyznawców dźinizmu. Wraz z kilkoma znajomymi dojeżdżamy tam taksówką, słuchając po drodze najnowszych hitów bollywood. Gdy tylko wysiadam z auta, zostaję zaatakowana przez kilku Hindusów próbujących sprzedać mi męskie skarpetki, rzeźbę słonia i kieszonkową wersje kamasutry. Z uśmiechem staram się powiedzieć, że żadnej z tych rzeczy nie potrzebuję, ale krzycząc w kółko “good quality, very cheap!" wydają się mnie nie słyszeć. Po kilku minutach udaje mi się od nich uciec, ale to nie koniec - teraz za nogawkę spodni ciągnie mnie mała dziewczynka w potarganym ubraniu prosząc o pieniądze. Daję jej wszystkie swoje drobne i tym sposobem udaje mi się dobrnąć do wejścia. Świątynia mieści się na wzgórzu, do którego prowadzą długie schody - około godziny drogi. Obuwie trzeba zostawić na dole. W Indiach niedopuszczalne jest wejście do świętego miejsca w butach - opłata za ich pilnowanie wynosi 2 rupie, czyli 12 groszy. Wchodząc po schodach cieszę się, że monsunowe niebo jest zachmurzone - nie wyobrażam sobie pokonywania tej drogi w upale. Idąca obok mnie dziewczynka w skupieniu liczy kroki - 500, 501… zaznaczając kurkumą każdy pokonywany schód. Gdy ja przystaję, by spojrzeć, ile drogi przede mną, obok mnie przebiega czterech chłopców - każdy trzymając jeden z końców dwóch kijów, do których przywiązane jest krzesło. Na nim siedzi starsza pani, która z uśmiechem podziwia widok ze wzgórza. Jak się później dowiedziałam - to ich babcia, która jest już za słaba by samotnie pokonać stopnie. Gdy tylko wchodzę do świątyni na szczycie, wiem już, że było warto - przed sobą widzę 18-metrowy posąg Gomateśwary - dżinijskiego świętego. Nie mogę uwierzyć, gdy jeden z braminów tłumaczy mi, że ten ogromny posąg został wykonany z jednego bloku skalnego - jest to prawdopodobnie największa na świecie tego typu rzeźba. Co 12 lat, setki wyznawców przyjeżdżają tu by uczestniczyć w specjalnym rytuale, w którym posąg oblewany jest mlekiem, jogurtem i ghee (klarowane masło, używane nie tylko w kuchni, ale także w wielu obrzędach). Następna ceremonia planowana jest na 2018 rok. Z Shravanabelagoli przemieszczamy się kolejno do dwóch innych świętych miejsc - Beluru i Halebidu, by późnym wieczorem wrócić do Mysore - jutro wstajemy przecież o trzeciej.
przez trudy...
Pod koniec drugiego miesiąca muszę przyznać - praktyka w Mysore to nie rozrywka. Chociaż przywykłam już do wczesnej pory (co dziwne, nawet ją polubiłam!), zaczynam czuć, że ciało jest zmęczone i coraz częściej z ulgą przyjmuję fakt, że jest sobota i mogę odpocząć. Joga wymaga wyrzeczeń - dostosowanej do praktyki diety, wczesnego kładzenia się spać i ograniczenia życia nocnego do piątkowych wieczorów. Podejrzewam, ze właśnie dlatego wiele osób "odpada" po kilku zajęciach. Chociaż praktyka jogi jest moją pasją od ponad 9 lat, to muszę powiedzieć, że joga nie jest ani łatwa, ani zabawna. Są dni, kiedy moje ciało jest rozluźnione, umysł spokojny, a asany wykonuje z przyjemnością, ale są i takie, kiedy zmagam się z każdą kolejna pozycją, a w głowie mam myśl, że to do niczego nie prowadzi. Dlaczego więc to robię? Bo odkryłam, że to system pozwalajacy na transformację siebie - rozwój nie tylko mięśni, ale także osobowości. Siła, równowaga i samoświadomość, które rozwijam dzięki jodze, są warte każdej opuszczonej z powodu praktyki imprezy i każdej kropli potu. Będąc w Mysore, gdzie cały mój dzień zorganizowany jest wokół praktyki, wszystkie myśli krążą wokół Shali, a rozmowy ze znajomymi dotyczą głównie jogi, odczuwam te pozytywne efekty znacznie intensywniej. Wiem, że kilka tygodni tutaj wystarczy, bym była zmotywowana do porannego wstawania i wkładania wysiłku przez cały następny rok.
do zobaczenia!
Nawet nie zauważyłam, kiedy minęły trzy miesiące, a ja już pakuję walizkę. Mimo, że po kilku miesiącach tęsknie już za domem, rozstanie z Mysore jest trudne. Ale tutaj z nikim tak naprawdę się nie żegnam, mówię tylko “do zobaczenia!", bo przecież dla większości z nas, podroż do Mysore, to jak powrót do domu. Czuć tu trudną do zdefiniowania energię, która sprawia, że chce się wracać po więcej. Dlatego, kiedy w drodze na dworzec znajomy rikszarz pyta mnie kiedy wracam do Indii, bez chwili zastanowienia odpowiadam: “Już za rok!".
Martyna Syguda - nauczycielka Ashtanga Jogi, psycholog, trener.
Jogą zainteresowała się w wieku 13 lat i od tego czasu nie wyobraża sobie poranka bez godziny na macie. By móc dzielić się swoją pasją, w czasie studiów zdobyła uprawnienia instruktora rekreacji ruchowej ze specjalnością Hatha Joga. Swoją wiedzę pogłębiała na warsztatach (m.in. z Kino MacGregor, Nancy Gilgoff, Dannym Paradisem) oraz podróżując do Portugalii, gdzie praktykowała pod okiem Tarika van Prehn. Dwukrotnie wyjechała do Indii, gdzie ćwiczyła Ashtangę w Instytucie w Mysore oraz u Rolfa Naujokata na Goa.Jako psycholog docenia terapeutyczny aspekt jogi, a w swojej pracy naukowej zajęła się tematyką doświadczania swojego ciała i psychoterapią.
Martyna uczy praktyki indywidualnej (mysore) w Joga Studio Saska Kępa (www.jogasaskakepa.pl) oraz prowadzi zajęcia w Dobrze Mi Tu i Yoga Republic.
Więcej informacji o Ashtanga Jodze i prowadzonych przez nią zajęciach na stronie: www.ashtangi.me
Tekst ukazał się w magazynie Happy! nr 7/2012