Jammu Kashmir, wyprawa do krainy Ladakh
piątek, 5 września 2008
Z całych Indii miejsce najbliższe memu sercu to Ladakh, zwany też Małym Tybetem. Inna nazwa to moonland, księżycowa kraina, bo tam ino góry, jeszcze rzeki grzmiące, ogromny Indus i Zanskar z łoskotem trzaskające o skały; stupy, klasztory a w nich gigantyczne pozłacane posągi Buddy, całość nad chmurami, 3000 - 5000mnpm.
Witajcie, namaskar. I od razu kilka słów wtajemniczenia dla wędrowców, co jeszcze się z tym słowem nie zetknęli. W Polsce usłyszeć je można podczas sesji jogi o ile przewidziano cykl powitania słońca. Albo w Indiach każdego dnia, jak Bharat długi i szeroki, w wioskach i metropoliach. Wyznawcy hinduizmu od kilku tysięcy lat niezmiennie składają dłonie i chyląc czoło przed sobą witają się słowem namaste (namaskar jest bardziej uroczystą formą). I to coś więcej niż staroświecki wdzięk czy pełne szacunku pozdrawiam. To gest, w którym zamieszkała wieczność. Oznacza "pozdrawiam boską cząstkę w tobie".
Boża cząstka (Atman) w każdym człowieku jest jak wierzą chwilowym rozproszeniem wszechobecnej boskiej jedności (Brahman). Chwilowym w sensie życia doczesnego, co wcale nie jest początkiem i śmierci co nie jest końcem. Znajomy Hindus mawia półżartem: it’s now or later, nie w tym to w innym życiu, I’m here for a long time.
W Indiach religia i rytuały splatają się z codziennym życiem w sposób nierozerwalny. To nawet nie splot, a raczej konstrukcja z hartowanej stali, strzeżona między innymi poprzez układ kastowy. Nie chcę wchodzić w ten skomplikowany temat. Powiem tylko, że oburza on głównie Europejczyków, sami Hindusi wcale nie kontestują tego porządku.
Poszanowanie tradycji, wiara to taka trochę powiedzmy introwertyczna i zachowawcza moc systemu. Jest i druga, ekspansywna, przejawia się pierwszorzędnym poziomem wykształcenia, wprawdzie tylko grupy, ale wystarczy. Skutkiem tego, miejsca typu Pentagon, NASA, światowe centra informatyczne albo choćby zwykłe placówki medyczne na Zachodzie, są w dużym (i zwiększającym się) stopniu zasilane przez "brains of India drained abroad" i jest to fakt, twarde dane. Z tym drenażem to zacytowałam Rajiva. Był z nami kiedyś na kursie przesympatyczny Rama Krishna, urodzony w Bangalore a obecnie doradca inwestycyjny w londyńskim City. Rajiv bardzo na niego krzyczał ustawicznie gdyż jak mawiał z uśmiechem "lubię wymawiać imię Boga". Kiedyś huknął :"Wiem, że jako Hindus lubisz indyjską kuchnię, ale samosów to mi tu nie rób!!!" (takie faszerowane rożki.) i to był akurat komentarz do złożenia rąk w namaskar na plecach, wiecie, nasady palców mają przylegać, a Rama Krishna dopiero co zapoznawał się z asanami.
Wracając do zakresów, w jakich funkcjonuje subkontynent, taką miałam jeszcze obserwację, że w trzecim tysiącleciu trwanie w tradycji w niczym nie przeszkadza dosłownie obżerać się produktami nowoczesności. Niestety poziom dostępności jest zróżnicowany jak chyba nigdzie na świecie.
Ale TV wszechobecna. Nawet dla najuboższych pozostaje w zasięgu, kolorowe ruchome obrazki, morze kanałów i programów rodzimej produkcji, przykuwa setki milionów par oczu i uszu. Showbiz, glamour, hightech, itd. zachodnie pomysły przerobione na modłę i potrzeby rzesz subkontynentu, chwyciło.
Użyłam słowa obżarstwo zamiast konsumpcja, ale właśnie uświadamiam sobie istnienie obszarów gdzie zachodnie modele w ogóle się nie sprawdziły. Np. centra handlowe na wzór Arkadii, po krótkiej inwazji (myślę, że z ciekawości) obecnie świecą pustakami. I to w Delhi, gdzie ludzi zamożnych nie brakuje. Widać nawet ci nadto cenią sobie urok lokalnych straganików, bazarków, drobne wydawałoby się aspekty a jednak.
Wychodząc poza gospodarstwo domowe, widać dynamiczny rozwój infrastruktury. Budownictwo, inwestycje, pomału wdrażana jest dbałość o względy środowiska. Jak tam jeżdżę od 5 lat, dosłownie gołym okiem dostrzega się zmiany. No i jest szansa, nadzieja na poprawę i usprawnienie życia obywateli. Ostatnio np rząd planuje stworzenie zintegrowanego systemu regulacji największych rzek indyjskich. I może to wreszcie rozwiąże choćby po części problem kataklizmów, znękanego śmiertelnymi suszami Rajastanu, czy regionów gdzie żywioł powodzi unicestwia w kilka godzin dziesiątki tysięcy ludzi, zwierząt.
Hindusi mawiają "Bóg mieszka w Indiach, inaczej ten kraj już przestałby istnieć".
Jednak trwają od tysięcy lat w tej cywilizacji pokory i godności. Inne cechy jakie przychodzą mi na myśl to cierpliwość, odporność, wewnętrzna siła - żaden najeźdźca nie utrzymał się na tej ziemi, wchłonęły go Indie. Który kraj może poszczycić się zwycięstwem, do jakiego poprowadził swój naród Mahatma Gandhi? Zwycięstwo poprzez strategię nieagresji, pohamowanie żądzy odwetu.
Codzienność jednak, by oddać sprawiedliwość nie jest tak wzniosła i honorowa. Chciwość, zababrana polityka, korupcja to zjawiska powszechne i nie da rady przed tym uciec. Nędza, analfabetyzm, nie ma co się rozpisywać, to są rzeczy które kłują oczy i serce od pierwszego kroku w tym kraju. Ale mimo to Invincible India jak mawiają z dumą. Że niepokonani! Fakt, trzyma ich tradycja i otwarcie.
Indie są "na zewnątrz" i "do wewnątrz". Podobnie jest z jogą i dlatego o tym piszę. Portal o jodze, a tematem "Joga w Indiach - praktyczny przewodnik". Moim zadaniem, czy raczej potrzebą jest chęć podzielenia się wrażeniami z kilku wypraw, wskazanie miejsc, aspektów indyjskich, a nawet konkretnych sytuacji, które mnie przynajmniej wydają się istotnymi składowymi zjawiska jakim jest joga. A teraz relacja z wyprawy do Jammu Kashmir. Subiektywnie wyznaję, że z całych Indii miejsce najbliższe memu sercu to Ladakh, zwany też Małym Tybetem.
Inna nazwa to moonland, księżycowa kraina, bo tam ino góry, jeszcze rzeki grzmiące, ogromny Indus i Zanskar z łoskotem trzaskające o skały; stupy, klasztory a w nich gigantyczne pozłacane posągi Buddy, całość nad chmurami, 3000 - 5000mnpm.
Dróg jest wiele. Można samolotem w godzinę z Delhi (ok5500RS), jeepem w tydzień jak się uda, pieszo przez miesiąc z podnóży Himalajów. Samolot przenosi nas nie dając czasu na aklimatyzację. Lądowanie jest podobno przezyciem mrążącym krew w żyłach. Lotnisko wojskowo cywilne w Leh jest maleńkie i wciśnięte miedzy skały. Z kolei przemieszczając się pieszo (z przewodnikiem ok1800USD per head per trip) to bardzo pierwotnie doświadcza się trudów wędrówki, smaku prostych dań, bliskości gwiazd, lśniących wschodów słońca.
Autem, motorem, rowerem, ewentualnie na osłach, mułach czy małych, wiotkich konikach wjechać można tylko od połowy czerwca do końca lipca. Później wszystko zależy od pogody. Motor nawet latem jest największym wyzwaniem, lawiny kamieniste zawsze się zdarzają, albo droga nagle w śniegu, nieoczekiwane wodospady podczas roztopów czy deszczu, słowem duch przyrody w akcji tworzy przeszkody, których motor nie strawersuje tak ot, po prostu. Wtedy albo sprzęt na grzbiet albo na łasce bliźniego bądź innego ducha. Ludzie napotkani w Jammu Kashmir wydali mi się nie z tego świata, nieruchome, spowite w tkaniny koloru żwirów i skał istoty z kosmosu. Tajemniczy, milczący i tak siedzą chyba wieczność całą nad przepaścią co tam wszędzie wokoło z wzrokiem utkwionym w dal.
Ku memu zdumieniu, ten niemal statyczny komponent krajobrazu cechuje: po pierwsze bezinteresowność, po drugie szybkość, po trzecie skuteczność w działaniu, wiele razy pomagali nam wypchnąć jeepa z takiego błota, że koła w całości grzęzły, ich bose stopy znaczy się w klapkach też grzęzły, a zimno było, oni w szalach czy futrach nawet, czapy i mufy i tylko te klapki do tego. A jak trzeba, to który buldożer sprowadzał , brał nas na hol i z tego błota wyciągał.
W lipcu 1999 jechałam z Delhi do stanu Jammu Kashmir. W składzie takim oto:
1.Shalabh (sanskr. świerszcz, i shalabhasana to od tegoż owada właśnie) delhijczyk hindu; 2.Suri (sanskr. słońce) bengalczyk też hindu;
3.Nima (ladakhijczyk z wioski Nimo, jeden z najlepszych kajakarzy wysokogórskich w regionie jak się później mimochodem okazało) buddysta zgarnięty w Manali na stopa i
4.ja (gdańszczanka zamieszkała w Warszawie) chrześcijanka. Cel wyprawy? Cel nie był do końca zdefiniowany. Bliskość słońca, gwiazd, smak wody w strumieniu, barwy śniegu i kwiaty wśród traw, to były jedne z ważniejszych spraw. Średnia wieku 26 lat. Jak doszło do tego mixu? Ano doszło. No i pojechalim na dach Świata przepięknego.
Jak głosi buddyjskie porzekadło, można być w drodze od eonów nie opuszczając swego domu albo stać w miejscu przemierzając świat.
Myśmy byli w jeepie Sumo, z Kayah&Bregovićem co zabrałam bo tego się wtedy słuchało w Lachistanie to czemuż nie tam. Chciałam sprawdzić jak i czy w ogóle muzyka ta wytrzyma próbę geograficzną. Wytrzymywała. Ruszyliśmy z burego Delhi żegnał nas monsun, monotonny deszcz co bębnił w szyby i usypiał, indyjscy towarzysze polubili tę muzykę, śpiewali pięknie a najlepiej "prawy do lewego". Nauka spontaniczna przez stan Hariana, spowity w dymie i mgle, omijany przez turystów, ale go uwielbiam bo mają najlepsze pikle w świecie, pikantne, korzenne limonki, mango, różne warzywa i owoce w zupełnie niepowtarzalnych masalach ostro słodko słonych. Minęliśmy żyzny, zielony Punjab, dalej Himaćal Pradesh a tam rododendrony strzeliste na kilkadziesiąt metrów, korony kwiecia w czerwieni, różu, lila. I tak dotarlim do Manali, to już podnóża Himalajów (2000mnpm), 16 h jazdy, odległość ok. 580 km od stolicy.
Manali to miasto głównie meneli z Europy, Stanów, Izraela. W oparach haszyszu odreagowuje się tu przeróżne traumy, np. służbę wojskową w armii izraelskiej. Nie ma co za długo się po Manali kręcić, trza zatankować paliwo, zakupić suchy prowiant i w drogę, do Ladakhu jest 434 km.
Podróż ciężka. Deszcz i błoto, w słonecznej pogodzie kurz niemiłosierny, nie wiadomo co gorsze, i spaliny, i niepewność. Taka była to joga wtedy, Shalabh za kółkiem walczył ze zmęczeniem; Suri, zawsze pogodny ale trząsł się z zimna, wbił się we wszystkie swetry cośmy tam mieli, głowę owinął chustą, chciał zapobiec inhalacji spalin i kurzu (tybylcy tak robią); Nima to w ogóle jakby go nie było. Ja zmagałam się z niecierpliwością, nastrojami. Czemu stoimy, i ta mgła, co teraz będzie? A, nie wiadomo. Raz utknęliśmy na 3 doby. Nigdy się nie wie czy kolejny kilometr w kilka minut czy jak było wtedy z nami ponad 70 godzin. Lawina kamieni, land slide i nie da rady jechać. Nima jak ten kot ulatniał się by powrócić za godzin kilka, korek mówi, czołgowy na kilometry. Powód? Wojna z Pakistanem, Kargil War, lato 99. No nie żebyśmy na linii frontu, ale blisko. Droga przez Shrinagar zamknięta, transport wojskowy, czołgi i takie dziwne pojazdy co nigdy wcześniej i później już nie widziałam były z nami, nieliczne jeepy, turystów z zagranicy niewielu, raczej jak już kogo przygnało to Hindusów, generalnie jednak armia wokoło i koledzy radzili schowaj aparat. Ale jako głosi napis farbą na skale w Manali "Life is an adventure, dare it". Albo taki: “Welcome to Shiva fun world".
No to welcome. Hindusi na trudy podróży reagowali spokojnie, dzień jak co dzień. Rano mycie, golenie nad wiaderkiem maleńkim, namaskar, good morning madam. Długie włosy Sikhów nie ścinane całe życie jedno i na co dzień skrywane pod turbanami widziałam rozplecione. Starannie rozczesywali je grzebykami siedząc w kucki przed autami. Niektórzy tańczyli przy małych radyjkach. Ja dusiłam się w spalinach, tiry nie gasiły silników (paliwo zamarza?) i ta bezsilność, po co mi to i w ogóle. Ale to był początek drogi dopiero. Się chciało to się ma. Wokoło skały naguteńkie, do najbliższej osady 7 km w dół. Raz podwieźli mnie wojskowi, ciasno i siedziałam na dwóch garach ogromnych, jeden z ryżem, a z drugiego wylewał się dal taka jakby zupa na bazie soczewicy czy grochu. Angielskiego nie znali, ale jakoś szło i nawet żarty na migi, później zobaczyłam, jak jeden z buldożerów co udrażniał zakręt po lawinie runął w przepaść. Jeszcze godzinę wcześniej dwa były. Balansowały na krawędzi rozłupując skały, aż słabo robiło się od tego widoku. Teraz został jeden.
Potem było lepiej. Ruszyliśmy w końcu a to już optymizm wróciło. I niesamowite, jak ten pejzaż Himalajów się zmieniał, zostawiliśmy sosny nieruchome we mgle, grząskie błoto, szare skały. Teraz góry były żółtawo piaskowe, wygładzone, jakiś fiolet archaiczny też, ziemia wywróciła się tu mocno kiedyś i nie raz żałowałam, że tak niewiele z geologii pamiętam, ale to chyba osadowe twory były ino w pionie tak się przekręciło. I tylko już skały, niebo i pył, chwilami odrobina zieleni, małe żółte kwiatki rosły, śpiewała ptaszyna, słodki głos nie-uwiązania, wracała wiara i uśmiech.
Dolina Lahaul, miasteczka, osady: Jispa, Pang i wreszcie chwila wytchnienia Sarchu, takie nagle wypłaszczenie a tam kilka samotnych namiotów, obóz jak to zwą turystyki ekstremalnej. My wykończeni do cna, spać, tu teraz. Jednak komplet mieli się okazało. Ale dostawili i dla nas namioty, w środku nocy himalajskiej. Jeść dali, istna kolacja królów. I to była najlepsza zupa jaką jadłam w życiu, czosnkowo imbirowa, ryż, dal, świeże ciapati. Na deser herbata zielona z mlekiem, kardamonem, ulep cokolwiek i jak nie kocham słodyczy poezja to była. W namiocie jadalni, z dywanem i obrusem, gdzieś tam wysoko, 3000m może wyżej.
Jakiś nepalski czy hinduski kucharz bezszelestnie stanął na wysokości zadania, było po północy i co z tego. Wystarczało kilka słów, żadnej bieganiny, narzekania. Zaangażowanie, spokój, dobranoc.
Rankiem każdy dostał wiadro ciepłej wody i kubek do polewania. I nic więcej nie było mi trzeba. Chciało się tam zostać. O świcie patrzę, rzeka ogromna i słońce blisko, ale jednak dalej w drogę.
Tego dnia czekała nas kolejna długa przeprawa i przełęcz też. "Tanglang-la, you are passing second highest pass of the world. 17582ft./5768m. Amazing is not it?" taki napis wśród skał, spodobał mi się. Droga, którą jechaliśmy jest drugą co do wysokości za Ziemi.
Może te gościnne dusze z ekipą dotrą tu za tydzień czy coś. Pieniędzy nie chcieli, tylko jakieś grosze za kolację.
Związek między ceną i jakością wszystkiego nie istniał. Kraina Shangri-la. Do Leh dotarliśmy w 6 dni (licząc od Manali) i mieszkaliśmy w pokojach z widokiem na osnieżone siedmiotysięczniki. Koledzy zajadali się momos, takie pierogi de facto, są w wersji weg i non-weg jak mawiają Hindusi czyli z mięsem, specjalność kuchni tybetańskiej. Ja głownie ryż, dal, pikle i jogurt co w całych Indiach jest wyborny. Odreagowalim te jazdę i nastał czas trekkingów. Wyprawy do świątyń i klasztorów buddyjskich., by oddać pokłon Gautamie, znaczy się Nima padał na ziemię, bardzo podobnie do powitań słońca. Wówczas w zdumieniu na tę manifestację uczuć religijnych podziwiałam nie wiem co bardziej, jego czy gigantycznego Buddę w niczym nie przypominającego rozanielonego na bordowo w polskich India shopach. Tam były kilkunastometrowe pozłacane posągi o pogodnej, nieprzeniknionej twarzy, sylwetka w pionie. Ten "nowy" wizerunek - pełne zaskoczenie.
W Leh szkół Iyengara wtedy nie było i nadal nie wiadomo mi o istnieniu takowych. Natomiast zainteresowanych medytacją może zaciekawić Maha Bodhi, buddyjski ośrodek, w którym odbywają się nauki vipassany. Jak kto przeszedł selekcję może zamieszkać w klasztorze, lub w odosobnieniu. Skromne posiłki, cisza, studia, praktyka. Innych przeżyć tych z zewnątrz, fizycznych, mokrych i lodowatych doświadcza się na raftingach. W Leh jest dużo możliwości. Może być po Indusie czy bardziej niebezpiecznym Zanskarze. A nawet tam gdzie oba giganty łączą się w jedną rzeką, ciekawa, czerwonawo brunatna linia, styk dwu nurtów. Warto. Instruktorzy znakomicie wyszkoleni, zorganizowani (duży kontrast z resztą subkontynentu), tak było wtedy, możliwe, że teraz wdarła się jaka tandeta. Cena zależy od długości trasy i czy dzień czy kilka. Stawkę podbija znajomość angielskiego i ci są zwykle droższi, znają potrzeby anglosaskiej czy w ogóle białej klienteli. I anegdoty i o polityce, no potrafią. Taki jeden był co o półprzewodnikach (i to w kontekście raftingu!), asan nie ćwiczył tylko pranajamę, a wieczorami przy ognisku wznosił toasty z klientami, śpiewał ragi i hity rodzime czy zachodnie ponadczasowe.
Z angielskim to jest tak, że ci mniej medialni przewodnicy często też są świetni albo najświetniejsi. Nima słabo mówił i w ogóle niewiele a był jednym z najlepszych instruktorów. Kajakarstwo wysokogórskie to nie jest prosta sprawa, sam sprzęt wygląda żartobliwie, pstrokate małe kajaki - mydelniczki. No to niech kto spróbuje utrzymać się w tym choćby chwilę w górskiej rzece.
A Nima uśmiechnięty i trzeba go było widzieć na wodzie. Tańczył, śmigał po falach i pod prąd, wskakiwał z kajakiem na wystające skały. Ludzie z raftingów brawo bili gubiąc wiosła ale nie słyszał bo właśnie z kajakiem nurkował.
W tym samym czasie w Polsce martwili się jak tam tego, rodziny Shalabha i Suriego też, w Shrinagarze strzelali a my najspokojniej w świecie wiedliśmy żywot włóczykijów?pielgrzymów?sportowców? cokolwiek by to, żywot zachwycenie.
Raz Nima zaprosił nas na kolację do swego rodzinnego domu. Pokój miał cały w wyblakłych plakatach gwiazd Bollywoodu, podłoga wysypana piachem, na to dywan. Duża, zasmolona kuchnia w ciemnym drewnie a tam rodzina. Czcigodna prababcia, bardzo pomarszczona, ciepła twarz. Dziadkowie, rodzice, rodzeństwo, kuzyni, życzliwość bez natrętcwa, min. Kolacja się opóźniała, kobiety z sioła piekły jakieś chlebki dla chłopaków na froncie. Maluchy śmichy-chichy i coraz bliżej, starsze namierzyły mój jeansowy klapeusz i zegarek taki ogromny (miał mnie wybawić z opresji jakby co) Fossil plastic - bombastic, z duty free we Frankfurcie prosił się co by go kupić. Kapelusik sprezentowałam, zegarek też chciałam ale nie wzięli. Do dziś wskazuje tamten czas, pasek się urwał, ekran wciąż żywy błyska kolorami, wyświetla na zielono godziny, minuty, sekundy; kosmiczny design zachował się nieeuropejsko, pożółkł. Ale wciąż jeszcze pika kiedy w Indii północ.
Parę godzin tylko w tej rodzinie. Góralski dom wciśnięty między skały, podwórze unurzane w błocie, po kamieniach się skakało by schodów trafić co na pokoje i kozy wokoło. Czas kończyć tę relację. Powrót ciekawy, ale jednak powrót. Ok., Ana, see you next time żegnali. Koniec myślałam i niepotrzebnie. Mieliśmy się spotkać na himalajskich bezdrożach jeszcze nie raz. Nauczyciel jogi Rajiv Chanchani sentymenty kwitował krótko: "keep practising" dokładnie takież słowa usłyszałam od nauczyciela Leszka Kawy.
ĆWICZ, mówi.
Trafiłam na sesję tuż po wyprawie jogowej w Himalajach luty"04. I taka była, ta sesja, jakby nad Gangesem, tyle, że w języku ojczystym. I w ciszy. Wytrwałości i odwagi wędrowcom oraz sobie życzę. I na koniec, z tych ścieżek podniebnych, podrdzewiałych tablic targanych wiatrem i śniegiem, takie znaki drogowe znad przepaści:
“Watch out, move slow and go. You are in Gods land. Be happy".