Shanti shanti...cz.1 - Agnieszka Dołengiewicz i Agnieszka Walkiewicz; sierpień 2005
Kalendarium Wydarzeń
Bądź w kontakcie
Wyszukiwarka Wydarzeń

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

Informacje Specjalne

pokaż wszystkie

Informacje

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

pokaż wszystkie

Partnerskie szkoły jogi

Shanti shanti...cz.1 - Agnieszka Dołengiewicz i Agnieszka Walkiewicz; sierpień 2005

piątek, 5 września 2008

Kolejna relacja z wyprawy na Subkontynent. Tekst pisany jest przez dwie podróżniczki, z których każda na wyprawę wyruszyła samotnie. Impresje z kursu jogi (Yog-Ganga Centre for Yoga Studies, Uttaranchal), wspomnienia kilku ciekawych dni w Rajastanie, opisy cichej, buddyjskiej miejscowości Bodhgaya...I na tym tle historia pewnego niezwykłego zdarzenia...

Pielgrzym umacniany pragnieniem i nadzieją, obciążony brzemieniem niepokoju i lęku, osaczony pokusami i strzeżony przez moce duchowe wędruje ścieżką życia stale poszukując "lepszego kraju"...

Samuel Clagget Chew "the Pilgrimage of Life"

Aga D.

Byłam po raz pierwszy w Indiach. Wybrałam się tam sama na dwa miesiące. Od dawna chciałam tam pojechać. Dla mnie to nie miał być wypad turystyczno-poznawczy, tylko jogiczna misja. Ćwiczę jogę od kilku lat, byłam na wielu kursach i wyjazdach, ale brakowało mi źródła. Aż wreszcie przyszedł czas. U nas w kraju dołowała zima (początek lutego), miałam już jej dość. Odważyłam się, kupiłam bilet. Kilka dni później spędziłam noc w samolocie. I nagle New Delhi. Na moim zegarku jeszcze 5 rano europejskiego czasu, a tu 9, pora śniadanka, a pogoda na krótki rękawek i klapeczki.

Przez pierwszy miesiąc ćwiczyłam jogę u Rajiva i Swati w Old Rajpur w Górach (północne Indie). Miałam szczęście przejść niebywale gładką aklimatyzację. Piękna wiosenna pogoda, jedzonko domowe i dużo dużo jogi. Kilka godzin dziennie, asany, pranajama i wykłady.

Przez miesiąc mogłam się klimatyzować. Przebywałam w cichej (jak na Indie) wiosce. Pełna sielanka, nie licząc ciężkiej pracy podczas zajęć jogi. Ten czas pozwolił mi wczuć się w klimat, nauczyłam się stawiać pierwsze pewne kroki w tym kraju, choć przez pierwsze 3 tygodnie czułam się "jak dziecko we mgle". I kiedy wyruszyłam przed siebie czułam się gotowa na więcej.

Wybrałam Rajastan. Wiele o tym północnym pustynnym regionie słyszałam. Opowieści "z tysiąca i jednej nocy" pochodzą z tamtąd. I nic się nie zmieniło. Sceneria jest nadal bajkowa i magiczna. Czasami życie zabierało mnie w podróż po białej a czasami po czarnej magii.

Na mojej drodze pojawiali się przyjaciele, półprzyjaciele, oraz różne postaci, ze świata cywilizacji zachodu i wschodu, ale generalnie byłam ze sobą. Piękne chwile. Tyle czasu na doświadczenia siebie, poznawania, rozumienia,... Aż wreszcie zabrakło mi kompana ... I tak właśnie w skrócie przeleciałam przez ten cały wir zdarzeń po to aby teraz podkreślić pewną historię...

A było tak (może nie dokładnie tak) ale chcę to tak opisać, 8 rano wychodzę ze swojego hotelowego pokoju, przeciągam się, rozglądam za wolnym miejscem na leżaku, a tu po schodach wdrapuje się, czy mnie oczy nie mylą...., o nie, to moja znajoma. Moja znajoma Aga W. Nie wierzę. Tak trudno jest nam znaleźć czas w Warszawie aby się spotkać, tu jakieś smsy, namawiania, i nic z tego, ten wir zabiegania tak wciąga, że nie da rady się zobaczyć usiąść, spędzić razem czas. Znamy się z jogi. Ćwiczymy razem mata w matę. Po zajęciach pozdrawiamy się, mówimy "trzeba się spotkać" ... I gonimy dalej. I nagle następuje zakrzywienie czasoprzestrzeni. Ona pojawia się nieumówiona, tu i teraz. Mało tego że pojawia się w Indiach w Rajastanie , pojawia się w tym samym czasie. Ona pojawia się w Udajpurze i w tym samym hotelu Badi Haveli. A ja przed chwilą otworzyłam drzwi do mojego pokoju, tak jakbym właśnie chciała wyjść na jej przywitanie.

Tak tak, nie do wiary!, ale jak to "nie do wiary!?", tak właśnie jest w życiu. Czy to ma być przypadek, bynajmniej Nie!. Okazało się że Aga W. Tak jak ja podróżuje sama. Jest otwarta na świat, mamy podobną wrażliwość. Dalej podróżujemy już razem. Dzielimy razem pokój, pryczę w pociągu, smutki i radości. I jest GIT!

Myślę, że tak powstają przyjaźnie.

Teraz kiedy jestem w Warszawie od 2 miesięcy nie możemy się spotkać na dłużej - "bo coś". Ewentualnie wypijamy gdzieś na szybko yerba matę lub czaj, ale poczucie odnalezienia bratniej duszy na drugim końcu świata siedzi głęboko i to jest to! Ten i wiele innych mocnych akcentów, które trwale wyryły się na moim sercu i duszy odnalazłam w Indiach.


Aga W.

Przyjeżdżając do Indii nie miałam konkretnego celu oprócz słuchania, czucia, oprócz oczu szeroko otwartych na wszystko! To nie miała być "pielgrzymka", po prostu wróciłam do miejsca, w którym już kiedyś byłam. Pamiętałam zapachy, smaki, kolory, moje myśli wtedy. Wiedziałam ,że ten kraj jest nieprzewidywalny, zaskakujący dla europejskich umysłów, uczący pokory, cierpliwości i wyrozumiałości. Kraj , w którym nie można przestać się uśmiechać nawet kiedy się krzyczy!

... pomiędzy uliczkami i kupami krów, idąc bazarem wśród straganów pełnych kiczu i tandety, słysząc dzwony w świątyni, patrząc na wiatrak nad moja głową, w hałasie, porwana falą rikszy i ludzi, w słońcu i pod księżycem innym niż nasz, nie myślałam o Polsce.

Nie myślałam o Polsce, dopóki nie spotkałam znajomej z Warszawy. Nasza znajomość nie wychodziła poza szatnie i sale na jodze. Raz udało nam się pójść na pośpieszną herbatę. Patrząc na zegarek tłumaczyłyśmy sobie, ze następnym razem będzie więcej czasu na rozmowę. Wiem, że dużo Polaków podróżuje po Indiach, ale napotkanie kogoś znajomego w tak wielkim kraju, bez wcześniejszego umówienia się jest raczej mało prawdopodobne. A tak się stało.

Rajasthan, kolejna knajpka na dachu, palak paneer i lassi, kawa bez kofeiny i czaj; zapach garam masali i betelu, smród spalin i krzyki z ulicy, hinduski i angielski, pomiędzy tym słowa po polsku, rozmowa, długie milczenie miedzy zdaniami, nigdzie się nie spieszymy, nic nie musi być powiedziane teraz- shanti, shanti...

Przypadek?! W Rajasthanie widziałyśmy się tylko przez chwile, wśród opowieści o tym co ostatnio wydarzyło się w naszym życiu w Polsce, co czujemy będąc tutaj, padały pytania "co Ty tu robisz?", jak to możliwe że siedzimy obok siebie tysiące kilometrów od Warszawy?"

To był jeden z wielu "przypadków" , jaki przydarzył mi się w Indiach, wyjątkowo miły bo mający swoje konsekwencje, wpłynęła na relacje miedzy nami, zwykła znajomość z jogi przeszła w przyjaźń.

Aga D.

...zaniosło nas do Bodhgaya, kolejnego miejsca na drodze mojej pielgrzymki. Miejsca mocy. Miejsca, w którym pod słynnym drzewem "Bodhy Tree" Budda doznał oświecenia. Bodhgaya leży w Stanie Bihar najbiedniejszym regionie Indii. Nędza. Ludzie zbierają resztki jedzenia wyrzucane z pociągów. Kobiety w brudnych łachmanach. A w Boghgaya w klasztorach buddyjskich gdzie rozdają jedzenie dłuuugie kolejki. Aga D.

Bodhgaya na szczęście osadzona w pogodniejszej aurze. Mam wrażenie że to taka nasza Częstochowa. Głównie Klasztory Buddyjskie i hotele. My z Agą W. zamieszkałyśmy - można powiedzieć - na parafii klasztoru Tybetańskiego. To jest naprawdę duża gratka dla turystów-pielgrzymów odwiedzających Bodhgaya, że można znaleźć nocleg w klasztorach.
Słońce pali, w samo południe w miasteczku pusto. Ale my, właśnie po 30 godzinnej podróży pociągiem wersji "sleepery second class" (niezapomniane wrażenia!, jazda tym "tworem" to podróż sama w sobie i temat na osobny wątek), wykąpane WRESZCIE!, powłóczymy nogami w poszukiwaniu jedzenia... po paru krokach przystanek - CZAJ - czaj rano, czaj w południe, czaj na wieczór, w każdej tutejszej "spelunce" przy drodze, na krawężniku, bulgocze czaj. I chwała za ten wszechobecny nektar Indii, który pobudza i smakuje (zwłaszcza ten z kardamonem).

Aga W.

"powłócząc nogami w poszukiwaniu jedzenia". odkryłyśmy fantastyczną knajpkę, z zewnątrz wyglądała jakby nic się w środku nie działo, taka duża buda przykryta namiotem, w uliczce na której nic nie ma oprócz pralni i konkurencyjnej "restauracji", naprzeciwko boisko i parę rozwalających się chatek, śmietnik, krowy, rów służący za toaletę zawodnikom krykieta i gościom z knajpek. Wchodzisz i się zaczyna… zanim nasze oczy oślepione południowym słońcem się przyzwyczaiły, mój mózg wyobrażał sobie klasyczna indyjska jadłodajnię, ale Indie zaskakują. Zielone ściany, niebieski sufit, japońskie lampiony, długie ławy pod ścianami, stoły na nich małe świeczki. Po jednej stronie na ścianie wizerunek Buddy i Dalajlamy, po drugiej rysunek- dolina alpejska z jej charakterystyczną zabudową. Goście: zahipnotyzowani Japończycy oglądający hinduskie reklamy w telewizorze zawieszonym pod sufitem, mnisi jedzący momo, pielgrzymi z Tajlandii pochłaniający kolejne porcje zupy z kluskami, zabłąkani hinduscy turyści, Tybetańczycy w swoich wełnianych strojach, dziwne postacie , którym nie można wejść w głowę…

Aga D.

Zrelaksowane, ponownie pobudzone do życia, idziemy główną ulicą miasteczka w stronę głównej świątyni MAHABODHY TEMPLE gdzie pragniemy odnaleźć prawdziwy błogostan w cieniu ŚWIĘTEGO DRZEWA!.
Tak jak Bodhgaya jest naszą Częstochową tak "Bodhy Tree" jest naszą "Lipą" ...
"Święta Lipa", jest piękna i o rety! Jak tam pachnie, jak tam spokojnie i cicho. Mnisi w szatach o kolorze owocu granatu lub pomarańcza z zamkniętymi oczami trwają w medytacjach. Inni stąpają pełni skupienia (i przy tym gracji) na boso wokół świątyni również medytując. Kilku innych intonuje cicho mantry. Gdzieś dalej w zasięgu wzroku, turyści mnisi młodzi starzy kobiety dzieci odprawiają pokłony, zlani potem bez cienia grymasu na twarzy. Nie wiem z kąd się tu wzięła lekka bryza, ale ten delikatny powiew jeszcze bardziej koi nas, ale pobudza do szelestu tysiące liści, które grają swoją mantrę, a potem niektóre z nich wirując opadają na ziemię. Każdy listek jest z czułością podnoszony przez pielgrzyma i starannie układany gdzieś na sercu. Żaden się nie marnuje, mnisi opiekunowie światyni dbają o każdy z nich. I my dokonujemy ceremonii zbierania listków.
Potem przez kilka następnych dni podczas pobytu w Bodhgaya, spędzamy całe popołudnia pod "Lipą", siedząc tam sobie w "swastyce", kontenplując swoje sprawy, obserwując, rzadko odzywając się do siebie... zdarza nam się zdrzemnąć.
Faktycznie w Bodhgaya było upalnie 30 stopni w cieniu, a my ciągle miałyśmy jakieś misje, ale kiedy znalazłyśmy się pod Drzewem, wszystko po chwili cichło w naszych głowach, czas nabierał dziwnej formy rozciągania się i zwalniania. Atmosfera była boska!, Odnalazłyśmy tam prawdziwy BŁOGOSTAN.

Aga W.

Bodhgaya- magiczne, święte miejsce z niesamowitą energia, mało hinduskie, a jednak. Miłosierdzie i współczucie istnieje obok przemocy, domy z desek i gliny przy pięknych świątyniach, ludzie bez butów i ci ,co jeżdżą samochodami. Miejsce, w którym żyją nie tylko "świeci"
…pożyczyłyśmy rowery od dzieci i pojechałyśmy przez wioski, wyschnięte rzeki do kolejnych "świętych miejsc" mijałyśmy miejsca, w których już nie ma butelkowej wody w sklepach- norkach, są małe chatki, domki wyrastające z zeschniętej ziemi, piasek i palmy, paleniska, kupy krów poprzyklejane do ścian, dzieci gołe i brudne łapiące się za bagażnik roweru, matki iskające wszy z głów swoich córek i synów i oczy wpatrzone w dwie białe kobiety na rowerach… cdn

Agnieszka Dołengiewicz i Agnieszka Walkiewicz

Wyszukiwarka Szkół Jogi

JOGA SKLEP - Akcesoria do Jogi
Styl Życia
Polecamy