Jak to się wszystko zaczęło. Ewa Kronenberg. Część I
wtorek, 6 lutego 2007
Autorka wyjechała do Indii latem 2006. Mieszka w Benares (Varanasi), mieście liczącym ponad 3000 lat historii. Zwane niekiedy sercem hinduizmu Benares jest jedną z najstarszych osad zamieszkałych do naszych czasów. Miliony pielgrzymów corocznie udaje się nad Ganges. O wschodzie słońca tłum zanurza się w świętych wodach, zaś na brzegu rozpoczyna się kremacja zwłok, których popioły zostaną wrzucone do rzeki. Społeczność miasta żyje swym liczącym kilka tysięcy lat dziedzictwem kulturowym, społecznym i religijnym. Być może Ewa Kronenberg w swych cotygodniowych relacjach zdoła przybliżyć nam ten świat.
....wylądowaliśmy w Varanasi...
Wysiadłam razem z innymi pasażerami tylnym wyjściem, prosto pod dmuchawy chłodzące silniki i - od tego momentu - wszystko było dla mnie zachwycające. Gorące podmuchy, otwarta przestrzeń, ludzie, ciemnoskóry chłopak z kartką, na której widniało moje nazwisko... Druga strona lustra, inny świat. Chłopak wziął mój plecak, co nie powinno mnie dziwić. Zdziwiło, bo jako turystka obyta z górskimi wycieczkami przywykłam do tego, że własny plecak noszę sama. Chłopaka wysłali z uniwersytetu. Jego zadaniem było dopilnować, żebym się nie zgubiła zaraz na lotnisku. Zaczęło się zatem szukanie wygodnego środka lokomocji. Taksówek stały dziesiątki, on jednak szukał i szukał, znalazł w końcu jakiegoś kumpla czy krewniaka. Nie wnikałam. Byłam szczęśliwa, że jestem w drodze i że już jest blisko.
Ale zanim wylądowaliśmy w Varanasi...
W ten ostatni dzień, dzień wylotu z kraju nie wiadomo na jak długo, co chwilę ktoś do mnie dzwonił albo przychodził, żeby się pożegnać. Na dodatek wszyscy powtarzali: "nie martw się, wszystko będzie dobrze". "Co niby miałoby być źle?" - myślałam. Najpierw leciałam do Monachium nowoczesnym samolotem (podano kanapki, coca-cole, kawę, prawie, "co kto chciał"), potem miałam całe dwie godziny, żeby się rozejrzeć i posmakować luksusu zachodniej Europy. Smak i... zapach luksusu zachodniej Europy: kabina dla palaczy na lotnisku w Monachium. Następny lot, wykwintna kolacja z czerwonym winem. Widoki z góry - po prostu niezwykle, globus oglądany przez szkło powiększające. Zachód słońca, granatowa noc - niby widzimy codziennie, ale nie w takim natężeniu, nie z takiego miejsca. Nocą światła miast, miasteczek i osiedli migotały w dole czarownie i obiecująco.... Pachniało przygodą, cóż mogłoby być źle? Trwało to od 8.20 Wieczorem 16-go sierpnia do 7.20 Rano 17 sierpnia. Razem 14,5 godziny (11 godzin + 3,5 które trzeba dodać z powodu różnicy czasu). Zdarzenia, które miały wkrótce nastąpić (a działy się tak szybko, że trąciłam orientację) też były częścią przygody. Lotnisko w Delhi... Przypomniała mi się historia "Jak rozpętałem III wojnę światową". Ja opowiem "jak opóźniłam lot z Delhi do Varanasi o cale pół godziny". W lotniska międzynarodowego w Delhi trzeba było się przemieścić na “home airport". Daleko, około 20 km. Dowiedziałam się, że kursuje tam bezpłatny autobus i szłam w poszukiwaniu tego autobusu z bagażem na plecach i biletem w ręku, od czasu do czasu pytając o właściwy kierunek. Miałam wtedy jeszcze zaufanie do informatorów, zdarzało się wiec, że chodziłam w kółko (ach, ci Hindusi). Wpadłam w końcu na jakiegoś człowieka o ciemnej skórze, który z pewną siebie miną popatrzył na mój bilet (dziś bym się zastanowiła, czy w ogóle umiał czytać) i oświadczył, że muszę wziąć taksówkę, jego taksówkę naturalnie, bo w przypadku tego szczególnego biletu autobus nie przysługuje. Na wszelki wypadek i na moje szczęście mu nie uwierzyłam. Znalazłam oczywiście autobus i - ponieważ porozumiewać się nie bardzo miałam jak - zaufałam gestom i potakiwaniom głowami - wsiadłam. Pierwsze spotkanie z tłokiem, niewiarygodnym tłokiem. Siedziałam na jednym (słownie: jednym) miejscu z dwiema młodymi dziewczętami, ale nie przeszkadzało mi to wcale, bo po raz pierwszy patrzyłam na INDIE z tak bliska.
“Home airport", powiedzmy - lotnisko krajowe.
Moje plecaki - duży i mały - obwiązano plastikową tasiemką, co bynajmniej nie utrudniało dostępu do ich zawartości. Duży oddalam na bagaż, do małego, - który przeznaczyłam na bagaż podręczny - przyczepiono papierowa karteczkę na gumce, z nadrukiem AIR INDIA. Miałam przy sobie coca cole, wódę mineralna, kosmetyki, jakieś drobne ubrania na wypadek, gdyby zrobiło się za zimno, albo za gorąco, oraz....Perfumy zakupione w sklepie bezcłowym.. Z tym to bagażem udałam się do kontroli celnej. Przy mnie wykryto jedynie zegarek na łańcuszku, rzecz bez znaczenia, natomiast plecak wzbudził poważny niepokój urzędnika. Wysypał wszystko na ladę, otwierał pudełeczka z kremami (tylko czekałam, aż zanurzy w ich bezcennej zawartości swoje ciemne paluchy), a flakon z perfumami chciał po prostu wyrzucić do kosza. Uratowałam jakoś te perfumy. Plecak musiałam oddać na bagaż, paszport i książkę (książka była o Indiach) wrzuciłam do plastikowej torby z nadrukiem TESCO, która udało mi się wygrzebać w ostatniej chwili. No wiec jeszcze jedno podejście do urzędnika, który obwiązywał bagaże plastikowymi tasiemkami, jeszcze jedna kontro osobista. Wreszcie pędzę z tą torbą plastikową do wyjścia na platformę lotniska - tam przecież czeka samolot do Varanasi, a w Varanasi - przygoda.... Nic z tego. Urzędnik przy wyjściu mówi, że na torbie plastikowej potrzebny jest jakiś STAMP. Wracam więc do celnika i mówię, że żądają ode mnie STAMP. On wybałusza na mnie oczy, pokazuje mi napis TESCO na torbie i mówi, ze to jest przecież STAMP... Pełne nieporozumienie. Okazało się, że nie zabrałam jakiejś plakietki z nazwą linii lotniczych. Biegiem po tę plakietkę, kontro osobista, celnik... Do samolotu weszłam jako ostatnia. Silniki na chodzie, warkot, cały samolot wibruje. Nagle cisza. Słyszę przez megafon: "...passenger Kronen is asked to..." Ani chybi chodzi o mnie. Rzeczywiście - w ogolnym zamieszaniu nie skasowano mojego biletu.
Ochłonęłam nieco przy wykwintnym daniu z czarną kawą, próbując zrozumiec, co się właściwie wydarzyło i ... wylądowalismy w Varanasi...
Powyższy tekst jest pisany ku przestrodze wszystkich planujących podróże lotnicze - mamy czas terroryzmu - nie należy mięć przy sobie drobiazgów budzących wątpliwość. Żadnych łyżeczek, nożyków do owoców, nożyczek do paznokci, scyzoryków, wykałaczek, butelek z woda do picia, czy - bron Panie Boże - perfumami. I jeszcze wielu innych przedmiotów, którymi moznaby zastraszyć pilota i pasażerów. Inaczej - tak jak w moim przypadku - zachodzi obawa, że samolot odleci bez nas.
cdn