Indie z Sivananda Yoga Centre
czwartek, 3 lipca 2008
Kolejny raz byłam w Indiach. Nie wiem, co jest w tym kraju, że ciągnie, żeby tam wracać. Ale nie wszystkich. Ci, którzy patrzą tylko na zewnętrzność nie chcą wracać. Często przeraża bieda i wszechobecne śmieci. A mnie co ciągnie? Nie wiem. Może chęć poznania i zrozumienia tego ogromnego kraju, a może po prostu wracam do siebie, bo jak powiedzieli nadi-astrolodzy w czasie mojego pierwszego pobytu w Indiach, żyłam tam w poprzednich wcieleniach.
Tym razem pojechałam na pielgrzymkę po świętych miejscach w północnych Indiach organizowaną przez Sivananda Yoga Center w Wiedniu. Była nas bardzo międzynarodowa grupa. Większość z różnych krajów europejskich (z Polski byłyśmy tylko 3: Nelli, Grażyna i ja), ale także po jednej osobie z Chile, Australii i Nowej Zelandii. Aha i był jeden Hindus, od lat mieszkający w Europie. Dużą trudność sprawiała nam więc odpowiedź na pytanie, które często słyszy biały człowiek w Indiach: skąd jesteście ? Nawet nie można było odpowiedzieć, że z Europy.
Wszyscy uczestnicy pielgrzymki spotkali się w Delhi. Stamtąd, już razem, pojechaliśmy do Vrindavanu, jednego z najbardziej świętych miast Indii. Kryszna miał tam spędzić swoje młode lata i tam umiejscowiona jest większość historii opowiadających o jego dzieciństwie. Niektóre źródła mówią, że w Vrindavanie jest tysiąc świątyń, inne, że 4 tysiące. Nie wiem, nie zdołaliśmy wszystkich zwiedzić i policzyć. W każdym razie jest ich bardzo dużo i wszystkie są bardzo stare - od wielkich okazałych budowli do malutkich nisz w ciągu straganów, jednego z najstarszych w całych Indiach bazaru.
Mieszkaliśmy w aszramie Jai Singh Ghera.
Piękne, doskonale utrzymane, zaciszne miejsce, do którego wstęp mieli tylko jego mieszkańcy, wolne było od śmieci, hałasu ulicy, natarczywych sklepikarzy i żebrzących ludzi. W aszramie dołączyliśmy na ostatni tydzień TTC - kursu dla nauczycieli Sivananda Jogi i dzięki temu mieliśmy intensywną praktykę i dodatkowo bogaty program kulturalny. Wspaniałe występy indyjskich zespołów tanecznych, w nieprawdopodobnie kolorowych strojach, ze świetną muzyka na żywo.
I koncerty samego właściciela aszramu mistrza bhakti jogi Sri Venugopal Goswamiego, którego śpiewne recytacje świętych tekstów i opowieści o Krysznie i Radhsze były bardzo wciągające.
Sesje jogi odbywały się na tarasie na dachu budynku. Było to niezwykle piękne doświadczenie. Widok z dachu rozciągał się na cały Vrindavan i na święta rzekę Jamunę, na brzegu której Kryszna tańczył niegdyś z pasterkami Gopi.
W czasie wolnym popłynęłyśmy małą grupą łodzią w górę Jamuny. Rzeka szeroka, bardzo spokojna, zachwycająca cisza i spokój. Po obu jej brzegach kojące krajobrazy.
Po jakichś 40 min, zupełnie niespodziewanie wioślarze przybili do brzegu i powiedzieli, że mamy wysiąść. Okazało się, że przypłynęliśmy do świątyni Deborah Baby (nie jestem pewna pisowni imienia, ale tak wynikało z literowania naszych przewodników) znanego w całych Indiach Świętego, u którego częstymi gośćmi byli Indira i Rajiv Ghandii. Może dlatego, że Deborah Baba, jest specjalistą od rozwiązywania trudnych spraw i podejmowania właściwych decyzji.
Świątynia niewielka, ale bardzo urocza. Oprowadzono nas po całym aszramie, który też nie był duży, ale była tam bardzo dobra energia, tak, że wcale nie chciało się stamtąd odchodzić. Kiedy już się zbierałyśmy do powrotu, nagle jakiś miejscowy chłopak przybiegł z krzykiem, żebyśmy szybko wracały, bo Święty udzieli nam darszanu. Trochę niepewnie zawróciłyśmy. I bardzo dobrze. Ten darszan, był jednym z najważniejszych doświadczeń na pielgrzymce. Po krótkiej chwili oczekiwania przyszedł do nas lekko zaspany i mocno wymięty, ubrany na biało Hindus z dredami do pasa i po wstępnych kurtuazyjnych pytaniach: skąd jesteśmy i co robimy w Indiach zaczął mówić. Mówił bardzo dobrym angielskim, ponad pół godziny. Mówił o sprawach niby oczywistych, o których czytało się wielokrotnie w różnych duchowych książkach, ale do których warto czasem powrócić, bo nie pamięta się o tym na co dzień. Mówił, jak można kroczyć drogą duchową we współczesnym świecie. Że wcale nie trzeba porzucać rodziny, zakładać pomarańczowych czy białych szat i wyjeżdżać do Indii. Że wszystko jest w nas samych, osiągalne tu, gdzie aktualnie jesteśmy. Na koniec zostałyśmy obdarowane prasadem - zawiniętymi w papierek kawałkami cukru i pozwolił sobie zrobić jedno zdjęcie.
Następnego dnia pojechaliśmy do Mathury, gdzie urodził się Kryszna. Miejsce zadziwiające. Wieki temu zbudowano tam wspaniałą świątynię ku czci Kryszny, którą muzułmanie w czasie najazdu w XI wieku zburzyli i na jej gruzach zbudowali meczet. W XIX wieku, gdy władza najeźdźców osłabła hinduiści wybudowali nową świątynię, tuż obok meczetu, połączoną podziemnym przejściem z komnatą znajdującą się pod meczetem - miejscem narodzin Kryszny.
Jest to jedno z najlepiej strzeżonych miejsc w Indiach. I mimo nieustannej obecności wojska i policji, ciągle dochodzi tam do zamachów terrorystycznych. Przed wejściem na teren świątyni i meczetu zostaliśmy bardzo dokładnie zrewidowani. Nie można było ze sobą mieć niczego, żadnej torby, butelki, nawet telefonu komórkowego i aparatu fotograficznego. A dziesiątki uzbrojonych i nieufnie patrzących żołnierzy robiło duże wrażenie.
Gdy znaleźliśmy się w komnacie, gdzie miał urodzić się Kryszna jeden z naszych prowadzących zaintonował kirtan i cała grupa zaczęła śpiewać. Spodobało się to bardzo strażnikom pilnującym miejsca. Rozdali nam różne instrumenty i prosili żebyśmy dalej śpiewali. Nasze śpiewanie trwało ponad pół godziny wzbudzając przyjazne zainteresowanie innych zwiedzających, w większości Hindusów. Przyjemnie.
Po paru dniach spędzonych w Vrindavanie ruszyliśmy na północ do Haridvaru. Odległość między tymi miastami nie jest duża - 350 km, ale przejazd trwał 16 godzin. Cóż, podróżowanie w Indiach uczy pokory.
Haridvar to kolejne święte miasto. Tam Ganges wypływa z Himalajów i zaczyna swój bieg na nizinach. Dużym przeżyciem było uczestniczenie razem z tysiącami Hindusów w wieczornym arati nad Gangesem i złożenie ofiary ognia świętej rzece.
Odwiedziliśmy też aszram Sivanandy w niedalekim Rishikesz. Miejsce, gdzie Sivananda przebywał i gdzie osiągnął Mahasamadhi, czyli opuścił swoje ciało. Samo Rishikesz ze słynnym, fotografowanym przez wszystkich mostem wiszącym nad Gangesem wzbudza moje bardzo ciepłe uczucia. Może kiedyś jeszcze tam wrócę ? zdjecie 10
Następny etap, to podróż w górę Gangesu, w Himalaje. Nie te wysokie, ale z dala widać było wznoszące się ku niebu ośnieżone szczyty. Zatrzymaliśmy się na parę dni w Netali, w aszramie, który zbudował Vishnudevananda, jeden z najbliższych uczniów Sivanandy, którego Sivananda wysłał na Zachód z misją rozpropagowania jogi. Aszram położony z dala od cywilizacji w górach, tuż nad brzegiem jeszcze bardzo czystego Gangesu.
Tam też ćwiczyliśmy pranajamę i asany na dachu z widokiem na góry i Ganges. Nie można chyba sobie wymarzyć lepszego miejsca do ćwiczenia pranajamy o świcie.
Mieszkając w Netali odwiedziliśmy też pobliskie Uttarkashi i tamtejszy aszram Sivanandy. Przyjęto nas tam bardzo serdecznie, częstując pożywnym posiłkiem i zapraszając na mini koncert bajanów śpiewanych przez czterech chłopców pobierających nauki w aszramie. Był to bardzo piękny koncert. Koncentracji i zaangażowania młodych śpiewaków mógłby pozazdrościć niejeden profesjonalista.
Z Netali zaczęliśmy powoli wracać do Delhi. W Delhi czekał nas jeszcze nocleg w aszramie Sri Aurobindo, wizyta w kolejnym aszramie Sivanandy i to już wszystko. Trzeba było się rozstać i rozjechać w różne strony świata.
Aczkolwiek warunki bytowe w aszramach są różne, często odbiegające od europejskich standardów, podróżowanie po nich ma tę podstawową zaletę, że wszędzie spotyka się samych przyjaznych ludzi, serdecznych i chętnych do pomocy. Może po części przyczyną dla której byliśmy tak miło przyjmowani była osoba Swamiego Atmaramanandy z Berlina, który prowadził naszą grupę. Swami Atma spędził wiele lat w Indiach. Bywał tam często jako towarzysz Swamiego Vishnudevanandy, a potem parę lat mieszkał i pracował w aszramach. Był więc wspaniałym przewodnikiem dla naszej grupy.