Bad Karma cz.1
środa, 8 października 2008
Z prawdziwą przyjemnością zamieszczamy pierwszą z trzech części opowiadania nadesłanego przez czytelniczkę - podróżnika. Redakcja jest niezmiernie rada na tę kreatywność, oraz chęć dzielenia się wiedzą, doświadczeniem i talentem. Autorka trzykrotnie była w Indiach, praktykuje jogę. Tekst o wartości reporterskiej jest znakomitym studium reakcji mieszkańców Zachodu w zetknieciu z Subkontynentem. I jednocześnie tłem do historii pewnej...zresztą -przeczytajcie drodzy Czytelnicy sami.(ac)
Bad Karma CZĘŚĆ IJak co dzień wyszedł z domu w centrum miasta i poszedł na spacer. Mimo nienawiści, jaką czuł do każdej ulicy i każdego zaułka, powtarzał ten rytuał do znudzenia,
codziennie, niezależnie od pory roku i pogody. Robił to z nudów i dla znalezienia natchnienia. Natchnienia, które bez zapowiedzi, bezceremonialnie i bezpowrotnie go
opuściło. Czuł się wypalony i wyjałowiony przez to miasto. To właśnie tutaj umarła w nim dusza artysty. Dał się złapać na lep świateł wielkiego świata stolicy, przyjechał tu, a poklask i pycha starły z niego patynę talentu. Teraz to zrozumiał i szczerze żałował. A wyrwać się stąd nie było jak. Był, na dobre i na złe, ożeniony z nieruchomościami stołecznymi, którym wpłacił już połowę należnej sumy za swoje własne, ciasne M3. Nic wielkiego, ale ciężkiego jak grzech śmiertelny, przypominającego o sobie wraz z każdą, comiesięczną spłatą.
Bolało go, że nie należał do tego miejsca, że każdy był mu tutaj obcy, a przyjazny stawał się tylko wtedy, gdy rozpoznawał w nim pisarza. Ale właśnie ta z pozoru uciążliwa strona bycia sławnym dla niego była kwintesencją mieszkania w Warszawie. Przecież nie
bez powodu przechadzał się zawsze tymi samymi ulicami. I nie bez powodu mówił o tym w wywiadach. Najzwyczajniej w świecie w ten sposób zapraszał tam swoich czytelników i fanów. Miał nadzieje, że go znajdą i podsuwając książkę do podpisu przypomną mu o jego
glorii i sławie.
Jakże to było miałkie! I jak bardzo nie chciał się przed sobą przyznać, że jeszcze kilka lat temu śmiałby się z takiego zachowania. Takich ludzi określał mianem
"pisarczyków", albo jeszcze gorzej "skrybów".
W nadziei spotkania swoich fanów jak zwykle przeszedł te same ulice, minął te same sklepy i wstąpił do tej samej kawiarni na kawę. Poza kilkoma spojrzeniami nic się nie wydarzyło. Nic co mogłoby stać się nową historią. Pomysł nie przyszedł.
A pomysłu szukał z wielką desperacją. Wydawnictwo, które zapłaciło niespotykaną jak na ten kraj zaliczkę za nową powieść, przypominało mu się z regularnością godną faz księżyca. Wiedział, że napisanie książki nie trwa dwóch tygodni, a nawet gdyby zaczął wczoraj to i tak nie zdąży. Cóż mu pozostało, prócz mamienia ich - przechadzanie się po znienawidzonym mieście w poszukiwaniu natchnienia.
Wrócił do domu i usiadł do komputera, żeby sprawdzić, czy litery z klawiatury nie szepną mu słowa. Aby oddalić od siebie moment rozczarowania wywołanego pustką, zajrzał do skrzynki mailowej, po trosze z ciekawości, po trosze z nadzieją, że coś się zmieni w jego życiu. Poza kilkoma zaproszeniami na nadęte wernisaże jakiś pacykarzy, wieczory autorskie tych, którzy mieli więcej pomysłów niż on, wyznaniami jakieś pani z radia, że nadal jest fantastyczny, był list od tajemniczego Sonam Morup. To coś lub ktoś pisało po angielsku i przedstawiało się jako lekarz ze szpitala z Pondicherry. Już chciał zamknąć, wyrzucić z ekranu i świadomości papuasko brzmiące imię, gdy pewne słowa powtarzające się kilkakrotnie na monitorze przyciągnęły jego uwagę. "Sister"..."your sister". No tak, już sobie przypomniał o czymś, a właściwie o kimś, kogo czar stolicy prawie już wymazał z jego dziecięcej pamięci. Nusia, kochana siostra, ta, która bez jego skarg na życie i tak zawsze czuła, co on czuje. Teraz też pewnie wiedziałaby, że mu źle, gdyby mogła wiedzieć.
Ale czy mając chorobę o jeszcze gorszej nazwie niż nazwisko doktora można cokolwiek wiedzieć. Była w złym stanie i należało ją stamtąd zabrać. I to jak najszybciej.
Od dawno przeczuwał, że dalekie podróże siostry do niczego dobrego nie doprowadzą. Postanowiła, że zobaczy cały świat. Niestety z braku wystarczających środków swoje podróże rozpoczęła od dalekiej Azji - taniej, brudnej i niebezpiecznej. Nie przewidziała jednego, że jej postanowienie zamieni się w największe możliwe uzależnienie, kwintesencję życia. Bo w rezultacie jeżdżenie stało się dla niej sposobem na życie. Jak miała pieniądze - jeździła, gdy pieniądze się kończyły - zaczynała pracować. Dzięki niezłej znajomości angielskiego mogła wykonywać sporo czynności, nawet całkiem dobrze płatnych. W swoim życiorysie mogła pochwalić się uczeniem w prywatnej szkole angielskiego, obsługiwaniem wycieczek bogatych turystów z Europy zachodniej czy nawet tłumaczeniem spotkań biznesowych w Bangalore. Tak szybko, jak zarobiła odpowiednią sumkę, z obrzydzeniem dla splamienia się pracą rzucała dane zajęcie by jak najszybciej oddać się ulubionej czynności czyli jeżdżeniu. Jeżdżenie w jej przypadku było bardzo specyficzne i niezrozumiałe dla grona jej przyjaciół, a tym bardziej rodziny. Jeżdżenie
sprowadzało się do przemieszczania się i siedzenia w danych miejscach nawet miesiącami.
Wtapianie się w otoczenie, aż do momentu, gdy przybysz, odziawszy się w szmaty typowe dla tubylców regionu, stawał się nierozróżnialny. Pamiętał, jak wróciła kiedyś z Indii ubrana w dziwne wełniane ponczo z zielonym kepi na głowie, które okazało się pochodzić z Doliny Kazy. Czasami Nusia lepiej znała wszystkich znachorów w danej miejscowości niż zabytki,
sklasyfikowane przez najlepsze przewodniki jako "highlighty". Jej nie interesowały Taj Mahal, jaskinie Elory i Ajanty czy świątynie Madurai. Zachwycała się rozwalającą się szopą, w której pewna nawiedzona Angielka urządziła szkółkę dla najbiedniejszych dzieci,
ucząc je, mimo, iż były Hindusami, Biblii.
Należało mieć niestety świadomość, że Nuśka również jest nawiedzona i dla świata przyziemnych zjadaczy schabowych stracona. Jednakże mimo tego pozostała tą cudowną, pełną życia dziewczyną z południa Polski, która mimo noszonego sari rozumiała swojego brata najlepiej na świecie. Kochała go szczerze i mocno. Można nawet powiedzieć, że w jego życiu nie było kobiety, która kochałaby go mocniej od Nusi. Dlatego cierpiał bardzo z
powodu jej braku, tu na miejscu, gdzie jej najbardziej potrzebował. Chciałby żeby była na otarcie każdej łzy, pocieszenie po niepowodzeniu, ale też na każdym wieczorze autorskim i przy każdym sukcesie. Brakowało mu jej. Nic jednak nie mógł poradzić na jej wybór drogi
życia. Ba! Nawet jej pomagał od czasu do czasu w realizowaniu "jeżdżenia". Na brak pieniędzy nie narzekał, a więc dzielił się z nią nimi. Prosiła go rzadko, bo uważała, że bardzo ciężko na nie pracuje. Ale zdarzało się już, że dostawał telegram z miejscowości o dziwnie brzmiącej nazwie, której poszukiwanie nawet w bardzo obszernym atlasie kończyło się porażką.
Tym razem jednak nie chodziło o pieniądze. Tym razem było to coś dużo bardziej poważnego - choroba. Był przerażony. Wszystkie jego problemy, jeszcze pięć minut temu stanowiące o jego być lub nie w tym mieście, znikły. Rozmyły się jak dym papierosowy na wietrze. Był tak zdenerwowany, że nie miał świadomości co się z nim dzieje. Wstał, usiadł.
Nie wiedział co ma robić. Nie wiedział jak się jedzie do Indii. Znał doskonale trasę autobusu 180, ale do Pondicherry!!! Dobrze, że wiedział przynajmniej gdzie jest siostra. Szukanie jej po całych Indiach trwałoby co najmniej trzydzieści lat i nie musiałoby zakończyć się
sukcesem. Ostatni raz rozmawiał z nią kilka miesięcy wcześniej, gdy jego depresja była słyszalna nawet w oddechu. Wtedy nic nie zapowiadało jakichkolwiek kłopotów Nusi. Ale przecież w tamtych rejonach, gdzie komary roznoszą choroby, z kłopotami po prostu budzisz się z dnia na dzień.
Wyszedł z domu i pognał do biura podróży na Kruczej. Tam mu doradzili, żeby poszedł do Aeroflotu. Bilet do Bombaju kupił bez problemu - dysponował całym swoim
życiem, a więc blondyna z ruskim akcentem mogła przebierać w datach jak w ulęgałkach. Wylot miał za trzy dni. Zdecydował się na bilet otwarty. Po drodze wstąpił do banku, kantoru i agenta ubezpieczeniowego. W przeciwieństwie do siostry bywał rozsądny. Ale na tym jego wiedza na temat przygotowania wyprawy interkontynentalnej się kończyła. Siostra jeździła dużo, nawet opowiadała dużo, ale on nie słuchał na tyle uważnie, aby teraz zrobić z tego użytek. Wrócił do domu i zajrzał do szafy. Jego garderoba nadawała się na spacer po Marszałkowskiej, ale nie miał pojęcia czy sprawdzi się w Pondicherry. Spakował do plecaka dwie pary lnianych, jasnych spodni, kilka koszul i tiszertów, sandały i przybory kosmetyczne. Na wierzch położył notes.
Kolejne dwa dni spędził w bibliotece narodowej, w dziale geografii, czytając o Indiach, ludziach, obyczajach i kulturze. W drodze do domu kupił przewodnik i czytał dalej - o pociągach, autobusach i hotelach. Czytał, bo nie chciał myśleć o siostrze, bo bał się o niej myśleć.
W końcu nadszedł ten dzień. Nie był obyty w podróżowaniu. Jazda na lotnisko dłużyła mu się przepotwornie. Ogarniał go coraz większy strach i wątpliwości. Jak mogło mu przyjść do głowy coś tak niesłychanie głupiego jak wyprawa do Indii. Przecież ma tyle pieniędzy, że swobodnie może wynająć Rutkowskiego i jego chłopaków, żeby przywieźli tu
Nuśkę w ciągu kilkunastu dni. Szkoda, że nie wpadł na ten genialny pomysł wcześniej.
Zaczynał się zastanawiać, czy przypadkiem nie może się jeszcze wycofać i znaleźć kogoś bardziej odpowiedniego do tej misji. Ale przecież ... tu chodzi o czas. Doktor wyraźnie pisał, że to coś poważnego i pośpiech jest wskazany. Karcił się szybko, za tak absurdalne
wcześniejsze swoje myśli i dodawał sobie otuchy. Przecież setki idiotów jeżdżą do Azji każdego roku i dają sobie radę jakby to był wypad do Lanckorony. "Ale ci idioci mają 22 lata a nie 52" - szeptał rozsądek. Ucinał swoje wątpliwości kolejnym papierosem i starał
skoncentrować się na mijanych ulicach.
Okęcie przywitało go tłumami. Z trudem przedostał się przez wszystkie możliwe zapory bezpieczeństwa. Nie miał tak niezbędnego tutaj obycia wielokrotnego bywalca samolotów. Nie wiedział, gdzie co się daje, który bagaż się prześwietla, a który jeszcze nie.
Do tego stres wycisnął krople potu na jego skroniach i wzbudzał podejrzenia wśród wopistów. "Chyba nie biorą mnie za przemytnika" - pocieszał się. Jednak głos rozsądku pośpieszył z wyjaśnieniem - "nie, za przemytnika cię na pewno nie biorą, już bardziej za
seks-turystę". Ale przecież on jest sławnym pisarzem, lwem salonów Warszawy, zdobywcą serc dziennikarek, nie żadnym turystą, lub co gorsze seks-turystą! Zdał sobie sprawę, że jest to pierwsze miejsce w Warszawie, w którym jest nierozpoznawalny. Ludzie, zbyt zajęci
podróżą, mijają go bez najmniejszej świadomości, koło kogo przyszło im właśnie przejść.
Cóż za policzek dla literatury polskiej!!!
Lot do Moskwy, obsługiwany przez polskie linie lotnicze był krótki i wygodny. Nie miał jeszcze świadomości, że polski samolot jest ostatnim przyczółkiem europejskości na wschód od Warszawy. Ba! Nie tylko europejskości, ale cywilizacji w ogóle. Rosja przyjęła go ohydnym hangarem lotniska Szeriemietiewo. Estetyka architektury sprzed 30 lat przywołała najgorsze wspomnienia z młodości. Z każdym krokiem w strefę tranzytu przekonywał się, że nie chodzi tu tylko o architekturę. Obsługa naziemna tranzytu nie mówiła po angielsku, tylko krzyczała po rosyjsku. Szybko musiał przypomnieć sobie znienawidzony w szkole język. I szybko przypomniał sobie jak bardzo nienawidzi Rosji. W
końcu pozwolili mu przejść dalej, do strefy wolnocłowej. Miał przed sobą 9 godzin oczekiwania na lot do Bombaju. Przeszedł się po lotnisku i szybko zdał sobie sprawę, że
Okęcie, mimo prowincjonalnego wyglądu, stanowi szczyt luksusu w porównaniu z Szeriemietiewo. Tutaj wszystko było brudne i obskurne. Mała ilość krzeseł dla oczekujących zepchnęła całe hordy gawiedzi na brudną podłogę, na której siedzieli, jedli, spali i grali w karty. Najczęściej byli to kolorowi, zarośnięci po muzułmańsku mężczyźni z zasłoniętymi kobietami. Dzieci plątały się wszędzie, krzycząc i płacząc. Cóż za zbiorowisko
terrorystycznie wyglądającego towarzystwa. No i Indusi, w turbanach, kobiety w sari, porozkładani na setkach bagażu podręcznego. Wieża Babel i chrapanie. Szedł wzdłuż korytarza poczekalni i z dokładnością kamery wprawnego realizatora National Geografic łapał każdy szczegół. Jego europejska świadomość z niespotykaną wrażliwością rejestrowała każdą inność, która od razu była sklasyfikowana jako "azjatyckie". Nie ma co
ukrywać - pierwszy kontakt z nowym kontynentem miał miejsce właśnie tu, w dalekowschodniej Europie.
Zastanawiał się gdzie ci wszyscy ludzie podążają, skazani na takie niewygody podróży. Część z nich dalej na wschód. Tylko nieliczni wsiadali do samolotów lecących prosto do raju czyli do zachodniej Europy.
Dla znalezienia równowagi wewnętrznej, poszedł do sklepu bezcłowego zaopatrzyć się w używki, które mogły zapewnić mu, chociaż na kilka pierwszych dni, odpowiednie znieczulenie. Jeżeli Azja ma być czymś w stylu tego lotniska, na pewno potrzebował zachodnich papierosów i alkoholu, aby przetrwać. Jednak i tu czyhała na niego Azja w najgorszym wydaniu. Ekspedientki były po prostu obrażone, że się im głowę zawraca. Makijażem przypominały dmuchane lale z seksszopów. Dobrze, że coś tam umiały bąknąć po angielsku, chociaż akcent miały tak silny, że wolał o nic nie pytać, aby oszczędzić swoje uszy. Asortyment był na tyle duży, że jakoś dał się udobruchać. Objuczony jak inni podróżni lotniska cudem znalazł skrawek ławeczki i zaczął rozmyślać. Wstyd było mu się przyznać przed samym sobą, ale przez ostatnie kilka godzin zapomniał kompletnie o siostrze.
Konieczność przetrwania w nowej, dość trudnej sytuacji, zmobilizowała wszystkie jego siły, zdolności i instynkty. Teraz, gdy miał chwilę spokoju, mógł na zimno, z pewnego oddalenia, ocenić miejsce, w którym się znalazł. Szybko zdał sobie sprawę, że Szeriemietiewo niczym nie różni się od Polski sprzed kilkunastu lat. Dobrobyt, który zapanował po 1989 roku wyparł z pamięci wszystko to, na co tutaj natknął się w przeciągu kilku godzin. Jak łatwo przyzwyczaić się do dobrego, do tego stopnia, że rodowód śmierdzącego kibla przypisuje
się innemu kontynentowi. A tu, w Moskwie, która według wszystkich atlasów była Europą, wszystkie toalety cuchnęły nieziemsko.
Przenikliwe oko pisarza, po latach patrzenia na byle co w stolicy, znowu nabierało swojej bardzo dawnej przenikliwości i ostrości. Obserwował ludzi i sprawiało mu to wielką przyjemność. W pewnym momencie przekonał się, że ta wyprawa musi okazać się czymś prostym jak wiązanie butów. Nie spodziewał się, że Azja to nie to, co ujrzał w Moskwie.
Prawdziwa Azja miała go jeszcze zaskoczyć, albo wręcz zniszczyć. Nie świadom niczego, nabierał pewności siebie i mieszanina lęku o siostrę, ale także podniecenia spowodowanego poznaniem czegoś kompletnie nowego powodowała, że trudy wyczekiwania w niewygodzie ruskiego lotniska nie były w stanie go zmóc.
Nadeszła godzina jego odlotu. Tłum Hindusów wlał się do olbrzymiego Iła 96.
Należał do grupy nielicznych białych znajdujących się w samolocie, bo przecież, nie oszukujmy się, już zdążył przekonać się na lotnisku Szeriemietiewo, że rosyjskie
stewardessy, nawet wypachnione bezcłowym Diorem, należały do zdecydowanie innego świata.
Samolot, chociaż był duży i wydawał się pojemny, po upchnięciu wszystkich bagaży oturbanionych pasażerów, stał się ciasny i niewygodny. Trudno mu było wyobrazić sobie ośmiogodzinny lot w takich warunkach, mimo, iż nigdy nie miał najmniejszych kłopotów ze spaniem w dowolnych środkach transportu. Cieszył się, że ma miejsce przy oknie. Nie ze względu na uroki ziemskie widziane z lotu ptaka, wątpliwe w środku nocy, ale z powodu możliwości odseparowania się od wszystkich, po prostu odwracając się do okna. Obok niego siedział Indus ze złotym roleksem i równiutko podstrzyżonym wąsem.
Startowanie przypominało testowanie funkcji wirowania w pralce, ale na szczęście samolot przetrwał uniesienie w przestworzach. Niedługo po starcie "urokliwe diewuszki" zaczęły raczyć klientelę drinkami. Miał wielką ochotę na jednego głębszego, ale się powstrzymał. Miał duże doświadczenie ze swoimi głębszymi, które kończyły się fatalnie na dnie butelki. Pomyślał, że jak już będzie miał Nuśkę w ramionach, upije się, jak to zwykł robić w najlepszych swoich czasach studenckich. Z błogich marzeń o upojeniu alkoholowym, którego się już niebawem spodziewał wyrwało go pytanie będące w tym
momencie zupełnie nie na miejscu - "Chicken or fish?". Wypaskudzona na różowo-czerwono twarz stewardessy patrzyła na niego pytająco. "Chicken" odpowiedział. Dużego wyboru nie miał. Chicken okazał się potrawką curry z ryżem, która zdecydowanie bardziej pasowała do części pasażerów pochodzącej ze wschodu. No cóż, biali w tym samolocie stanowili mniejszość, a więc nie mógł się spodziewać de volaja.
Po kolacji stewardessy raczyły wszystkich lurowatą kawą, tak, aby przypadkiem nikt nie zasnął i świadomie korzystał z rosyjskich linii lotniczych. Zresztą jakość kawy pozostawiała wiele do życzenia i nie było najmniejszych obaw, że strudzeni podróżni nie zasną. Pospali się tak, że chrapanie huczało głośniej od silników.
W jego głowie natomiast huczało wiele pytań i obaw. Wspomnienia też o nim nie zapomniały. Miał dużo czasu, aby pomyśleć o wszystkim i o wszystkich. Zostawił za sobą całe swoje życie i nie ukrywał, że zaczynał się z tego cieszyć. Z drugiej strony był pełen obaw. Cały czas miał świadomość bliskości pytań najważniejszych - co z Nuśką, które zbyt go przerażały, aby mógł je głośno wypowiedzieć. Ale nie tylko to go martwiło. Trudno mu
było się przyznać przed samym sobą, że nowe, nieznane miejsce napawa go obezwładniającym lękiem. To przecież nie wycieczka do Morskiego Oka. To cała wyprawa na inny kontynent. A przecież ten inny kontynent w niczym nie przypominał jego sielskiej i
spokojnej, chociaż przez niego nigdy nie poznanej Europy. Najgorsza była świadomość kompletnej inności miejsca, do którego zmierzał. Naczytał się w przewodnikach, naoglądał zdjęć w albumach, no i przypomniał pewne szczegóły z opowieści siostry, aby mieć świadomość, że już za kilka godzin znajdzie się w zupełnie innej bajce. Był tak przejęty swoimi myślami, że zapomniał, iż od kilku godzin nie miał papierosa w ustach. Postanowił się przejść i rozejrzeć. Współpasażerowie, wydając przeróżne odgłosy sennego błogostanu, spali w najróżniejszych pozycjach. Toaleta była już silnie zapaskudzona, ale odkrył, że była
powszechnie wykorzystywana przez innych, mimo zakazów w kilku językach, jako palarnia. Zapalił i od razu poczuł się lepiej. Nie było to najprzyjemniejsze miejsce w jakim przyszło mu palić w życiu, ale zamknięcie oczu pomogło.
Następnie poszedł wzdłuż samolotu i znalazł przyjemny zaułek z przygotowanym piciem. Sok pomarańczowy na tyle go odświeżył i dodał odwagi, że postanowił spojrzeć na zegarek. Nie było źle. Jeszcze dwie godzinki i lądowanie. Zajął swoje miejsce i zdrzemnął się.
Śniło mu się bierzmowanie siostry. Trzymał rękę na jej ramieniu. Ona była tak bardzo podekscytowana, że zapomniała, co ma powiedzieć biskupowi, gdy nadeszła jej kolej. On ją lekko uszczypnął i zaczął do ucha, bardzo cicho, podpowiadać słowa przysięgi ślubnej. Nuśka głośno powiedziała tak, odwróciła się do niego i ze łzami w oczach przytuliła. Niestety to nie Nuśka go dotykała. Szarpała nim ruska stewardesa chcąc, żeby zapiął przed lądowaniem pasy.
Lądowanie niczym nie odbiegało od startowania - testy wytrzymałościowe na wytrzęsarkach chyba przebiegają łagodniej. Gdy już znaleźli się na dobrej, stabilnej ziemi, wyjrzał przez okienko i zobaczył równiutką zasłonę deszczu. Wychodząc z samolotu, mając w pamięci deszcz i wszystkie kojarzące się z tym odczucia meteorologiczne, z przerażeniem zdał sobie sprawę, że z każdym krokiem poza samolot oblepiało go coraz bardziej wilgotne, gorące do nieprzytomności i śmierdzące pleśnią powietrze. Jego ubranie łyskawicznie
złapało wilgoć. Ale nie była to wilgoć deszczu, tak przyjemna i pachnąca w Polsce. To była oblepiająca, śmierdząca rosa, która od razu zamieniała w szmaty całe ubranie. Poczuł, jak gotują mu się nogi w długich spodniach i zakrytych butach. Zamarzył, żeby cofnąć się do klimatyzowanego wnętrza samolotu, nawet gdyby to groziło kolejnym zetknięciem z koszmarnymi stewardesami. Dopiero teraz mógł w pełni dostrzec ich pseudo europejski urok i wdzięk. Pożałował każdej kalumni rzuconej pod ich adresem. Temperatura powietrza i deszcz tak agresywnie wdarły się w jego ciało, wtargnęły w jego płuca i oplotły jego wszystkie myśli, że zapomniał gdzie jest. Błędnym wzrokiem spojrzał na przesłoniętą deszczem rzeczywistość, która wisiała nad lotniskiem Sahar w Bombaju. Poszedł za
tłumem, obijając się o tobołki hinduskich pasażerów. Stary, obdrapany autobus zawiózł ich na lotnisko. Marmurowe wnętrza, zimne, śmierdzące powietrze z klimatyzatorów i strażnicy wyglądający jak przebierańcy w zakurzonych mundurach wyglądali groteskowo. Dumnie dzierżyli wielkie strzelby z czasów Gandiego. Środek nocy na indyjskich lotniskach zawsze oznaczał mnóstwo pasażerów z różnych stron świata. Właśnie około 3, 4 w nocy lądowało najwięcej przyjezdnych - tubylców i nawiedzonych turystów szukających marihuanowej
nirwany. Wśród nich on, gnany pędem tłumu, aśladujący wszystkich pozostałych przyjezdnych wypełniających karty, deklaracje celne, bez zastanowienia i bez pośpiechu, uśpiony upałem i wilgotną wonią starych dywanów.
Nagle przeznaczenie wyciągnęło do niego pomocną dłoń, łowiąc go z ogarniającej i niszczącej rzeczywistości. Stanął naprzeciwko urzędniczki służby granicznej, podając jej paszport. Ona, prawdopodobnie łamiąc wszelkie zasady induskiej powściągliwości, lekko, prawie niedostrzegalnie, uśmiechnęła się i jak kwiat lotosu, zakołysała głową ustrojoną jaśminem, którego woń tak bardzo wybijała się z ogólnie panującego smrodu pleśni.
Ubrana była jak bogini. Niebieskie sari, nakrapiane złotem, spływało z jej ramion, a ciemno-czerwona kropka na czole harmonijnie tworzyła linię z czarnymi brwiami. Cóż by dał, aby znaleźć się w wannie tej pani, napełnionej zimną wodą. Niekoniecznie z nią samą. Zaczął powoli rozumieć, że w jego życiu będzie musiało nastąpić wielkie przewartościowanie.
Pewne sprawy nabiorą nowej wartości, pewne ją stracą. Jak daleko to miejsce go zmieni?
Odnalazł swój bagaż, brudny i noszący ślady ruskich luków bagażowych. Zarzucając
ramiona plecak, przypomniał sobie dawne czasy, gdy wędrował po Bieszczadach i szelka
plecaka zostawiała po sobie siny ślad przebytych kilometrów. W duchu pocieszał się, że i
tym razem tak będzie. Wielka przygoda, nowe miejsce i nowi ludzie. Pocieszał się, bo był
już coraz bliżej wyjścia z lotniska. To zaś oznaczało tylko jedno - Indie. Obce, nieznane i
według wielu akapitów przewodnika niebezpieczne. Żadne miasto nocą nie jest bezpieczne.
Ani Bombaj ani Warszawa. Naczytał się w przewodnikach jak dotrzeć do centrum miasta,
jak zamówić taksówkę, jak znaleźć hotel. Ale zdawał sobie sprawę, że jest z tym tak, jak z
instrukcjami sprzętu AGD, albo i gorzej, sprzętu RTV - czytasz i niby wiesz o co chodzi,
ale i tak nie działa. Bał się tego i miał rację, bo taksówka do miasta była chrztem bojowym
dla białych naiwniaczków, z których większość dawała się złupić sprytnym taksiarzom,
hotelowym naciągaczom oraz podstawionym policjantom. Doskonale wiedział, że jedynym
sposobem na tą bandę oszustów jest tak zwana "prepaid taxi" - opłacona na lotnisku
taksówka, która jedzie prosto do wskazanego hotelu.
Jak tylko zobaczył duży napis "prepaid taxi" poczuł się jak pielgrzym widzący wieże
Częstochowy. Tylko jego wyuczony ateizm pozwoli mu się opanować przed zrobieniem
dziękczynnego znaku krzyża.
Zdał sobie sprawę, że od upragnionej Mekki, noszącej w tym przypadku imię "prepaid" itd. dzieliła go wymiana pieniędzy, bez których nic nie załatwi. Z czeluści swojego podmajtnika wyciągnął zielony bilecik z lekko uśmiechniętą buzią Franklina, i nie mógł się powstrzymać od skojarzenia, że prezydent USA uśmiecha się jak piękna urzędniczka w niebieskim sari. W zamian za ogólnoświatową walutę otrzymał mnóstwo kolorowych, ohydnie pobrudzonych papierów, z którymi musiał się szybko zapoznać i upchnąć w swoim za małym na te cele portfelu.
Następnie pośpieszył do okienka prepaid taxi i pokazał wąsatemu panu kartkę z napisaną nazwą hotelu. Hotel Vishan miał być dla niego uwieńczeniem trudów dzisiejszej podróży. Urzędnik zerknąwszy na nazwę, lekko, prawie niedostrzegalnie pokiwał głową i łamaną angielszczyzną zażądał 450 rupii. Odliczenie należnej kwoty wcale nie było łatwe - od brudu banknoty straciły swą kolorową tożsamość i wszystkie, bez względu na nominał, przypominały etykiety odlepione z butelek po tanim winie. Gdy już dostał do ręki kwit na taksówkę poczuł się jak posiadacz biletu do nieba.
Od wylądowania minęły dwie godziny i powoli zaczął odczuwać nieprzespaną noc.
Dzierżąc drogocenny papier w ręku wyszedł z lotniska trafiając w strugi deszczu i zgraję drących się w niebogłosy mężczyzn, najwyraźniej nie pojmujących, że żaden biały nie rozumie ani słowa. Nie mogąc opędzić się od obdartej zgrai postanowił skorzystać z pomocy "wystrojonego" w niemiłosiernie poplamiony mundur i pepegi policjanta, któremu pokazał swoją kartkę. Policjant, nie garnąc się zbytnio do pomocy, zdawkowo wskazał sznur stojących niedaleko małych czarnych samochodzików przypominających trabanty zrobione
z plandeki. Gdy podszedł bliżej "opiekun" kolejki zabrał mu kartkę i wskazał samochód.
Taksówkarzem był malutki facecik ze szmatą na głowie i sumiastymi wąsami. Jego niski wzrost nie przeszkodził mu złapać plecak jedną ręką, jakby to była jakaś siatka z zakupami. Upchnął bagaż w dziurawym i mokrym bagażniku i wskazał tylne drzwi.
Samochodzik bardziej przypominał zabawkę dziecięcą niż dorosłą taksówkę. Dla ludzi wzrostu taksówkarza gabaryty trabancika absolutnie wystarczały, ale ludzie z zachodu, nierzadko mierzący ponad 180 cm, nie znajdowali w tych pojazdach komfortu.
W dalszym ciągu lał deszcz. Okna samochodu były zamknięte i zaczęło się robić niemiłosiernie gorąco. Przez brudne szyby widać było rozmazane światła. Wreszcie ruszyli.
Był zaskoczony, że ten archaiczny pojazd tak gna. Nawet się trochę obawiał, czy to bezpieczne. Obserwował miasto przez zalane szyby. Mało przez nie widział, ale było to jedyne dostępne w danej chwili zajęcie. Z przewodnika wiedział, że podróż do centrum miasta, a konkretnie do dzielnicy Colaba, trwa około godziny. W chwilach, gdy deszcz na chwilę ustawał mógł dostrzec jak wygląda miasto. Niedaleko lotniska znajdowało się dość
duże osiedle kartonowo-szmacianych szałasów biedoty. Ludzie leżeli na ulicach, przykryci gazetami, nie przejmując się kompletnie deszczem. "A może oni już nie żyją?" przemknęło mu przez myśl. Czytał o nocnej umieralności w Kalkucie, mógł się tego spodziewać też tu.
Ta myśl go przeraziła. W końcu wjechali w dzielnicę pięknych willi, białych krawężników i strzelistych palm. Ten widok, tak inny od poprzedniego, dotknął go jeszcze bardziej. Nigdy nie miał do czynienia z tak wyraźnie zaznaczonymi kontrastami. To przecież nie to samo co
mógł zobaczyć na Centralnym w Warszawie. Tu była całkiem inna skala.
Poczuł strach. On cywilizowany człowiek, sława dostająca nagrody i ciesząca się uznaniem krytyków, znalazł się w jakiejś zmotoryzowanej łupinie w środku jednego z najbiedniejszych państw świata. Bał się, że te nędzne i obdarte istoty, co poniektóre mające trąd albo inną przypadłość, mogą mieć z nim jakikolwiek kontakt. Chciał znaleźć się już w hotelu, bezpiecznie w łóżku, z dala od tej obcej ulicy. Niestety droga do miasta była długa, a on czuł coraz bardziej zmęczenie. Spojrzał na zegarek, ale całkiem już się pogubił. Nie pamiętał kiedy przestawiał wskazówki - czy w Moskwie, czy też w Bombaju. Wszystko jedno, chciało mu się spać. Piekły go powieki.
W końcu dojechali pod jakiś słabo oświetlony budyneczek. Tuż nad drzwiami wisiał duży szyld Vishan Hotel. Nim zdołał wygramolić się z taksówki, mały taksówkarz zdążyć wyrzucić jego plecak na mokry chodnik, coś tam pomamrotał pod nosem, wrócił za
kierownicę i odjechał, nie przejmując się czy ktokolwiek przyjmie przybysza na nocleg.
Podszedł do drzwi i przycisnął dzwonek. W oddali słyszał jego zawodzenie i trochę zrobiło mu się głupio, że zaburzy komuś spokojny sen. To absurdalne uczucie stopniało, gdy po pięciu minutach nie było żadnego odzewu, nawet najmniejszego szmeru. Hotel spał tak
smacznie, że można było podejrzewać, że jest wręcz wymarły. Powoli narastał w nim strach, niepewność, uczucie charakterystyczne dla człowieka znajdującego się poza łóżkiem nie z własnej woli, grubo po północy. Rozejrzał się wokół, ale pozostałe kamienice pozostawały
w identycznym, niewzruszonym uśpieniu. Nie poddając się naciskał dzwonek. Jego usta bezgłośnie coś szeptały. Sam nie zdawał sobie sprawy czy to modlitwa czy przekleństwa. Czymkolwiek były te słowa, pomogły. Wreszcie usłyszał czyjeś senne szuranie. Po schodach schodził zaspany Indus przewiązany w biodrach sarongiem. Energicznie drapał się po bujnej, czarnej czuprynie. Bez słowa otworzył kratę, która zastępowała drzwi i nie zwracając większej uwagi na przybysza poszedł na górę.
Gdy weszli na piętro, okazało się, że personel hotelu śpi na korytarzu wprost na posadzce. "Jak mogli nie słyszeć dzwonka?" zastanawiał się, gdy mijał ich, brodząc między
zaspanymi ciałami jak czapla. Gdy dotarł do pokoju, nie pytając o cenę oddał paszport Indusowi, wszedł do środka, zaryglował za sobą drzwi i usiadł na łóżku. Pokój był paskudny. Obdrapane ściany, stare meble, świetlówka dająca trupio białe światło i hałasujący przy suficie wiatrak. Materac na łóżku przykryty był prześcieradłem nigdy nie pranym. Drzwi do łazienki przypominały najgorszy wychodek na polskiej wsi. "Dobrze, że nie śmierdzi" pomyślał.
Łomot wiatraka i dudnienie deszczu za oknem pogłębiały jego poczucie zmęczenia.
Wyciągnął z plecaka prześcieradło, położył na łóżku i padł na nie bez rozbierania się i mycia. Był tak bardzo zmęczony, że pragnął tylko zasnąć. Jednak sen nie przychodził.
Wiatrak dudnił, deszcz łomotał za oknem. Zaczęła boleć go głowa. Jak w kalejdoskopie widział wszystko to, co się wydarzyło dzisiejszego dnia. Przypomniał mu się sen z
samolotu. Przed oczami miał Nuśkę. Stała przy nim i coś szeptała. Nie wiedział czy śpi czy majaczy. Co chwila wybudzał się i patrzył wkoło, żeby sprawdzić gdzie jest. Śniło mu się też coś kompletnie absurdalnego, że pojechał do Indii.
Jego sen, niespokojny, pełen majaczenia, trwał kilkanaście godzin. W tym czasie kilka razy Indusi pukali do jego pokoju i nawoływali. Nie to, żeby niepokoili się o gościa, ale chcieli zapłaty. Cały jazgot hotelu wplatał się w jego sny i tworzył mieszaninę niewiarygodną. Przerażony tym co ujrzał we śnie, w końcu przebudził się zlany potem około 5 rano następnego dnia. Mimo tak wczesnej godziny nie poczuł porannego chłodu na twarzy, ale oblepiający upał. W głowie natomiast furkotał wiatrak i szeleścił deszcz zza okna. Nic się nie zmieniło przez ten czas, kiedy spał. W dalszym ciągu był tam, gdzie najmniej chciał się znaleźć. Poczuł zawód, wielkie rozczarowanie i gorycz, że rzeczywistość nie okazała się snem. Przypomniał sobie błyskawicznie miasto, które widział przez okna taksówki. Poczuł lęk, że teraz będzie musiał stanąć z tym molochem twarzą w twarz. Za
oknem, poza deszczem dało się słyszeć budzące się do życia miasto. Klaksony przekrzykiwały ryk silników, niedaleka kuchnia brzęczała garami, głosy, obce i zlewające się z całą resztą. I ten nieznośny wiatrak. Wstał i podszedł do wyłącznika. Pragnął tylko jednego - posłuchać ciszy swojego pokoju. Przycisnął włącznik. Wiatrak ucichł, ale nie robiło to wielkiej różnicy, do pokoju wlewał się huk ulicy. Natomiast wraz z ustaniem
wiatraka oblepiło go jeszcze gorsze, gorące, niemal parzące powietrze, podobne do oddechu nagrzanego piekarnika. Wiedział, że dalsza zwłoka z włączeniem wiatraka grozi utratą zmysłów. Nie ryzykował. Wiatrak znowu zafurczał pod sufitem, a on wrócił do łóżka w
nadziei znalezienia tam schronienia. Położył się i znowu zasnął. Miał nadzieję nie budzić się przez następne kilka lat. Jednak nie było mu to dane. Indusi znowu dopominali się pieniędzy. Tym razem wstał i wyszedł z pokoju, żeby uregulować należności i mieć spokój.
Wypełnienie formalności przypominało spis powszechny w Polsce - dziesiątki zbędnych rubryczek, mnóstwo nikomu nie przydatnych informacji. Nie protestował. Indus z powagą godną urzędnika państwowego skrupulatnie notował wszelkie szczegóły wyczytane z
paszportu. Reszta Indusów - pewnie hotelowi pomagierzy - patrzyli w swojego piśmiennego guru maślanymi oczami. Muchy obsiadły im ciała i czupryny, nie mogąc za nic oderwać ich uwagi od sztuki kaligrafii szefa.
Za hotel niestety musiał przepłacić. Gdy zaczął protestować, że przecież pierwsza doba była niepełna, uczony w piśmie Indus nie dyskutując wskazał mu informację na ścianie o bezlitosnych zasadach rozliczania czasu hotelowego. Szybko skończył targi i kupiwszy butelkę wody mineralnej wrócił do pokoju. Na zewnątrz w dalszym ciągu padało, a więc i tak nie widział celu wyściubiania nosa z hotelu. Położył się na łóżku i zaczął wpatrywać w klekoczący wiatrak. Upał i hałas uśpiły go szybko. Majaki wróciły.
Dopiero po kilku godzinach zerwał się przerażony snem jaki miał, w którym chora siostra wyciągała do niego ręce. Postanowił wziąć się w garść. Przecież przyjechał do Indii w bardzo konkretnym celu. Nuśka była chora i potrzebowała jego pomocy.
Rozpakował plecak, znalazł ręcznik i przybory kosmetyczne i poszedł do łazienki, żeby wziąć prysznic. Marzył o zimnym orzeźwieniu. Z czystości łazienki wnioskował, że Indus-hotelarz owszem umie pisać, ale sprzątać to już wcale nie. Przełamując się w sobie,
dusząc obrzydzenie do niemiłosiernie brudnych ścian, umył się bardzo dokładnie, bardziej starając się zmyć nocne majaki niż kurz i pot podróży. Woda rozczarowała go kompletnie - była ciepła mimo, iż leciała po odkręceniu niebieskiego kurka. Po odkręceniu czerwonego leciała zresztą ta sama ciepła woda. Powoli zaczynał mieć obraz Indii - kraju badziewia,
brudu i klejącego upału. Wyjrzał przez szczelinę w okiennicy. Na ulicy panował zgiełk. Nie
było jezdni, ani chodnika. Ludzie, samochody, rowery, riksze i krowy mijali się potrącając.
Nikt tu nie przestrzegał żadnych zasad ruchu drogowego. I ten hałas, który wypełniał całe uszy.
Przestraszył się, że zgubi się w tym bałaganie, wyjdzie z hotelu i nie znajdzie drogi z powrotem. W każdym oturbanionym wąsaczu widział potencjalnego złodzieja jego zielonych dewiz. Nie miał ochoty wychodzić z hotelu. "Ale Nuśka..." znowu przypomniał sobie, że to po nią tu przyjechał.