Bad Karma cz.2
środa, 8 października 2008
Podróż, jak to łatwo powiedzieć ... Ciąg dalszy perypetii bohatera na południu Indii.(ac)
Wziął przewodnik i po raz kolejny przeczytał rozdział na temat Pondicherry i jak się tam dostać pociągiem. Następnie znalazł na mapie hotel, w którym był i prześledził drogę z hotelu na dworzec kolejowy. Spakował mały plecak, wziął parasol i wyszedł z pokoju.Rygiel zamknął na przywiezioną z Polski kłódkę. O środkach bezpieczeństwa naczytał się już dużo, a że dzieciństwo spędził w nie mniej złodziejskim kraju, przestrogi dotyczące Indii wziął sobie do serca i nauczył się ich na pamięć.
Ulica, gdy wyszedł z hotelu, powitała go strugami gorącego deszczu i beznogim żebrakiem. Mimo parasola błyskawicznie mókł. Skórzane sandały szybko zamieniły się w twarde, przemoczone i niewygodne ciężary. Zauważył, że tubylcy, wszyscy bez wyjątku, gustują w klapkach japonkach. Szedł ulicami, nie będąc przekonanym, czy idzie dobrze.
Nagle wyszedł na ruchliwą ulicę, pełną ludzi. Z radością zauważył pierwsze białe twarze zachodnich turystów. Mijali go młodzi ludzie uśmiechając się i porozumiewawczo kiwając głowami, tak jakby wszyscy oni, razem z nim, reprezentowali odrębną rasę, która znalazła się na obcym terenie i daje sobie nawzajem znać, że się rozpoznaje. Zauważył, że turystów w jego wieku nie ma. Zauważył też, że turystów w skórzanych sandałach nie ma. Miał wrażenie, że wszyscy w Bombaju, wyłączając jego i beznogie kaleki, noszą klapki japonki.
Mijał stragany, sklepy, handlarzy trzymających w rękach kadzidła, jakieś kolorowe szmaty, sztuczną biżuterię. Na wielkich koszach porozkładane były owoce i warzywa. Ktoś wprost na ulicy łupał wielkie bryły lodu. Mijały go kobiety w sari, obwieszone i dźwięczące bransoletkami. Nagle, przechodząc koło sporej restauracji, poczuł silny skurcz żołądka.
Szarpnięcie tak dotkliwe, że aż zrobiło mu się czarno przed oczami. Zdał sobie sprawę, że nie jadł od kilku dni. Wszedł i usiadł przy stoliku przykrytym ceratą w biało-czerwoną kratę i szybą. W lokalu było sporo białych. To towarzystwo trochę go uspokoiło. "Mam nadzieje, że tu mnie nie otrują". Naczytał się tak dużo na temat niebezpieczeństw grożących w Indiach, że teraz trochę tego żałował. Wziął do ręki menu i przeczytał nazwę lokalu - Leopold Cafe and Bar. Wyjął przewodnik i odnalazł się na mapce. Okazało się, że przeszedł całkiem spory kawałek od hotelu i teraz siedział w najbardziej polecanej knajpie na głównej ulicy w Colabie. Zanim zamówił zajrzał jeszcze do części przewodnika opisującej jedzenie i zdecydował się na danie indyjskie, ale nie za ostre - malai kofta z ryżem.
Miał teraz chwilę, żeby obejrzeć wszystkich klientów Leopolda. Szybko można było zorientować się po kolorze skóry kto kiedy zszedł z pokładu odrzutowca. On sam należał do dość licznej grupy nowicjuszy, którzy poza białą skórą mogli jeszcze się poszczycić w miarę czystym ubraniem i przedkładaniem widelca nad własną ręką. Ci natomiast, których wygląd wskazywał na liczne tygodnie spędzone w indyjskich rozjazdach jedli jak świnie,
rozrzucając jedzenie po stole i wycierając naczynia pszennymi plackami.
Pełne talerze, które roznosili kelnerzy przyprawiały go o kolejne skurcze brzucha.
Postanowił nie zwracać uwagi na jedzenie i skupić się na innych sprawach. Ustawił swój zegarek zgodnie z dużym plastikowym zegarem ściennym i policzył od ilu godzin jest w Indiach. Biorąc pod uwagę fakt, że gros tego czasu przespał nie było aż tak źle. Następnie prześledził drogę jaka go czeka na dworzec. Była dopiero 13, a więc miał nadzieje kupić bilet kolejowy tuż po obiedzie.
Nagle kelner postawił przed nim metalowe naczynia z cudownie pachnącym jedzeniem. W miseczce były dwie kulki zanurzone w gęstym, tłustym sosie, a w drugiej
biały ryż. Miał tak obfity ślinotok, że zaczął energicznie połykać ślinę.
Zerknął na leżące obok naczyń sztućce i już miał, nie sięgając po nie, zanurzyć palce prawej ręki w sosie, gdy zdał sobie sprawę, że postawione przed nim danie jest bardzo gorące. Chwycił więc widelec, rozgniótł kulki, które według opisu z przewodnika powinny być zrobione z warzyw i sera i wsypał do tego bialutki jak śnieg ryż. Wymieszał wszystko na papkę i wziął do ust pierwszy kęs. Z początku nie poczuł smaku. Niestety później smaku też nie poczuł, bo jedzenie było zbyt ostre. Jego kubki smakowe błyskawicznie zostały sparaliżowane i nieczułe na żadne wykwintności kuchni indyjskiej. Jadł szybko, bo był głodny, ale też dlatego, że chciał jak najszybciej wypełnić sobie żołądek, nie narażając się na ogień w ustach. Zrobiło mu się piekielnie gorąco i spocił się cały, a palenie z ust przenosiło się na przełyk i żołądek. Dodatkowo sos, w którym pływały malai kofta składał się prawie wyłącznie z tłuszczu. Każdy kęs wpadający do czeluści jego przewodu pokarmowego odbierał jak kamień bądź ołowiany odważnik. Było to tak ciężkie, że wydawało mu się, że nie strawiłby tego nawet po zażyciu ziółek od Bonifratrów. Gdy już zdał sobie sprawę, że nie wmusi następnego kęsa, jego miska stała przed nim pusta. "Co to znaczy głód" - pomyślał. Zapłacił za obiad bardzo małe pieniądze i ruszył dalej w drogę przez całe miasto na dworzec kolejowy.
Miasto było naprawdę imponujące - świat kontrastów na każdym kroku. Lał deszcz jak z cebra, ale było upalnie. Mijał wystawy pełne złotej biżuterii o kolorze zębów ruskich handlarzy potykając się o beznogie, pokręcone ciała żebraków. Białe budynki kolonialne pamiętające lepsze czasy brytyjskich gubernatorów, świadczące o cywilizowanym rodowodzie ich architektów, pokryte były czarnym grzybem od mokrych monsunów.
Dodatkowo ulice, których układ i wygląd wskazywał na czerpanie natchnienia przez budowniczych z miast europejskich, pełne były palm, soczystej egzotycznej roślinności i trójkołowych, hałaśliwych autoriksz.
Szedł, co jakiś czas sprawdzając swoją pozycję z mapą w przewodniku, rozglądając się wkoło, pochłaniając każdy szczegół, rejestrując odkryty świat, jak kamera Tonego Halika Afrykę.
Jakiż był ubogi tkwiąc w małej Polsce. Ba! Gdyby on chociaż znał Polskę. Zatrzymał się na swojej małej miejscowości rodzinnej i dwóch stolicach - tej urzędowej i kulturalnej. I to wszystko. Jak mógł wcześniej uważać, że Warszawa to Azja. Jak mógł rościć sobie prawo
do miana świadomego obywatela świata. Przecież to jest świat. Trafił w sam środek jego kotła. Jedna z najstarszych cywilizacji gościła go u siebie zahukanego krewnego z prowincji. Oni doskonalili się w sztuce kamasutry, podczas gdy myszy jadły Popiela.
Ulica, którą szedł - Colaba Causeway - doprowadziła go do sporego placu, na którym mógł wreszcie po uczciwym kursie wymienić dolary. Nad bezpieczeństwem
transakcji czuwał wąsaty Indus oparty o dwururkę pamiętającą polowania na słonie jeszcze z początku zeszłego wieku.
Dalej udał się Apollo Street, która zgodnie z przewodnikiem miała go doprowadzić do Horniman Circle.
Z każdym metrem coraz bardziej nienawidził swoich butów. Wręcz zaczął marzyć o jakimś lekkim, nieprzemakalnym obuwiu, dzięki któremu każdy kilometr będzie lekkim krokiem ku poznaniu nowego lądu, a nie ciężką, obcierającą pięty męczarnią. "A może nabyć klapki" - przemknęło mu przez myśl. Błyskawicznie jednak jego świadomość pochodząca z wyżej cywilizowanego świata wyparła ten pomysł obolałego ciała.
Obserwując mieszkańców Bombaju, pomykających przez miasto w gumowych japonkach uznał, że poziom rozwinięcia można wyznaczyć posługując się parametrem pośrednim - stopniem zakrycia pięty. Odkrycie jego pięty byłoby dla niego upadkiem.
Niestety doskwierał mu także żołądek. Tak popularnie zwane curry ołowiem osiadło gdzieś tam w jego brzuchu i powodowało nieznośną zgagę. Palące obtarte pięty, gorąc wyciskający ze skóry krople potu i jeszcze ten żrący przełyk. To stawało się trudne do zniesienia. Musiał sobie pomóc i na szczęście wiedział jak. Z kłopotów żołądkowych zawsze ratowała go kola. Akurat zbliżył się do wózka z napojami obsługiwanego przez dziko wyglądającego tubylca. Z czeluści wózka dzikus wyłowił zimną butelkę coli, otworzył i wręczył mu pokazując na palcach obu rąk, że vademecum na wszelkie bolączki
turysty w Azji kosztuje tylko 10 rupii. Jak na lek za złotówkę pomogło doskonale.
Po kilkunastu metrach Apollo Street faktycznie dochodziła do Horniman Circle ukazując perłę zabudowy, jeśli nie bombajskiej, to indyjskiej. Wkoło arkady kusiły cieniem skrytym za kolumnami. W środku okrągłego placyku znajdował się otoczony wysokim ogrodzeniem park. Ale w niczym nie przypominał on europejskich oaz miejskiej zieloności.
Był mały, ciasny i soczyście zielony. Korony drzew były tak stłoczone, że trudno było sobie wyobrazić w nich ptaki.
Nie mógł, niestety, zadrzeć wysoko głowy, aby przyjrzeć się pierwszy raz widzianym na oczy wielkim liściom bananowca i palmy kokosowej, ponieważ deszcz
niezmiennie lał się z nieba.
Przespacerował się arkadami, bo nie mógł sobie odmówić przyjemności obcowania z kulturą wywodzącą się z Europy. Kroczył dumnie między kolumnami podziwiając ich kształty, tak jakby był ich właścicielem. Powoli dochodził do wniosku, że nie jest aż tak źle. Jak się nie patrzy pod nogi, tam gdzie koczuje biedota, tylko trochę wyżej, na europejsko wyglądające budynki, człowiek zaczyna się czuć trochę bardziej swojsko.
Gdy już nasycił się zachodnią kulturą, ruszył dalej ulicą Perin Nariman Street w stronę dworca. Szedł powoli nie tylko dlatego, że dokładnie wszystko obserwował, ale też z powodu dość sporego ruchu na chodnikach. Mijali go różni ludzie - turyści i tubylcy.
Kobiety induskie ubrane w zwiewne kolorowe sari wyglądały powabnie i bardzo kobieco. Niektóre nosiły wdzianka, nie mające nic wspólnego z sari, składające się ze spodni, sukienek do kolan i narzuconego na ramiona szala. One, mimo iż w spodniach, też
wyglądały bardzo pięknie. Dodatkowo prawie wszystkie miały piękne, najczęściej długie, czarne, błyszczące włosy upięte w koki lub kucyki. Zachwycał się ich prostotą, która czyniła je dostojnie pięknymi. Jedyną ozdobą głów był jaśmin wpięty z tyłu we włosy, bielą odbijający się od prawie granatowej toni fryzur. Od tych ich głów bił cudownie łagodny zapach, który był ładniejszy od najlepszych francuskich perfum. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, jak kobiety w Europie oszpecają się, tworząc na głowach różne, sianowate konstrukcje. Zresztą swoją nową teorię mógł łatwo zweryfikować na mijanych Europejkach.
Nie wiedział skąd pochodzą białe dziewczyny, prawdopodobnie z jego stron, ale wszystkie, co do jednej miały poczochrane głowy. Wstyd mu było tym bardziej, że wiedział, że w krajach ich pochodzenia, w warunkach nie wakacyjnych, pewnie wyglądają tak samo. Przykro mu się zrobiło i z zazdrością zaczął patrzeć na Induski.
Zaobserwował również, że mężczyźni, podobnie jak kobiety, na fryzjerach nie oszczędzają. Nie tylko ich głowy zasługiwały na podziw, ale również wąsy i brody.
Jedynym wyjątkiem byli Sikhowie - oturbanieni, brodaci i noszący się z dostojeństwem godnym królów. Wiedział doskonale z przewodnika, że stanowili oni bogatą część
społeczeństwa i prawdopodobnie stąd pochodziło ich ledwo wyczuwalne poczucie wyższości. Sikhowie zgodnie ze swoją religią nie obcinali żadnych włosów. Tak więc pod turbanami kryli długie kucyki, a brody zwijali i upinali spinkami pod kością żuchwową.
Dokładna obserwacja Sikha doprowadzała do różnych odczuć i przemyśleń, ale chyba najwłaściwszym byłoby współczucie.
Muzułmanie znowuż nosili stroje bardzo podobne do tych kobiecych - spodnie z sukienką do kolan. Najczęściej ich szaty były koloru białego, na głowach mieli szydełkowe
bereciki, a twarze ozdobione równiutko ostrzyżonymi, czasami pofarbowanymi na pomarańczowo brodami, ale już nie wąsami. Patrzyli niemalże wrogo na mijające ich, skąpo ubrane, turystki z zachodu.
Na tle Muzułmanów i Sikhów Indusi wyglądali bardzo normalnie. Najczęściej ubrani w sposób zachodni, w spodnie i koszule, no i oczywiście w klapki, prezentowali sobą grupę całkiem światowych bywalców. Natomiast biedna część męskiej populacji, bez względu na
wyznanie była ubrana tak samo - w sarongi, brudne podkoszulki, szmaty niemalże.
Tak zatopił się w przemyśleniach na temat mijanych szczegółów ulicy, że nie zauważył, że doszedł już do dworca. Jakby spod ziemi wyrósł przed nim gigantyczny gmach zbudowany z rudej cegły, bogato zdobiony gotyckimi ornamentami. Zadarł wysoko głowę i mimo deszczu padającego wprost na jego twarz podziwiał detale zdobień - rzeźby małp, pawi i brytyjskich lwów pomieszane z istotami mniej ziemskimi. Witraże i łuki bardziej przywodziły mu na myśl europejskie katedry niż dworce kolejowe. Kopuła była zwieńczona statuą kobiety, która nadawała całej budowli iście królewskiego wyglądu.
Stał zachwycony i zaczynał się przekonywać, że wszystko, co miało go rozczarować lub przerazić, już nastąpiło. Teraz czekają go tylko niespodzianki. Jakże się mylił i miał się o tym przekonać tuż po wejściu do tego cudownego budynku. Wnętrze może byłoby
zachwycające, gdyby nie to, co zobaczył na podłogach dworca. Poczekalnia była zorganizowana wprost na posadce, której kolor dawno przesłoniła gruba warstwa brudu. Ludzie siedzieli, leżeli, spali, jedli i pili wprost na podłodze, nie używając nawet gazety.
Wszyscy brudni, niemalże czarni. Dostrzegał tylko białka ich oczu, śledzące każdy jego ruch. Stał i przyglądał się tej nędzy i cały zachwyt, jaki zyskał u niego ten budynek, czarując go swoim zewnętrzem, prysł teraz, dając miejsce przerażeniu i obrzydzeniu, jakie go
przepełniały. Stojąc tak, nie wiedział nawet, że stawał się coraz bardziej celem napaści świetnie zorganizowanej szajki kilkuletnich żebraków. Niepostrzeżenie otoczyły go odziane w brudne szmaty dzieci i wczepiły się w jego nogi. Uchwyciły się go tak sprytnie, że uniemożliwiły mu ucieczkę. Darły się w niezrozumiałym języku i wyciągały w jego kierunku proszące, czarne rączki. Złapał swoją torbę i ukrył ją w ramionach, tak, aby mu nic ta zgraja nie ukradła. Prawdopodobnie bez pomocy z zewnątrz zginąłby marnie z rąk tej głodnej dzieciarni. Uratował go policjant, który krzycząc i machając rękami odgonił gówniarzy, co spotkało się z pomrukami niezadowolenia dobiegającymi ze strony siedzących pod ścianami ich matek. Policjant okazał się jeszcze bardziej pomocny, wskazując mu okienko, gdzie można było kupić bilety. Co dziwne, policjant udzielił pomocy w ogóle nie proszony. Zrobił to w sposób wskazujący na całkowite znudzenie miejscem, turystami i generalnie życiem.
Okienko, do którego skierował go pogromca dziecięcych żebraków okazało się "Turist-Quotą", gdzie na całe szczęście kasjerka mówiła po angielsku, z wyraźnym
akcentem indyjskim. Dogadał się dość szybko i nabył bilet do Madrasu na ten sam dzień, na godzinę 19.50. Pociąg nazywał się Chennai Express, miał jechać 24 godziny, a bilet kosztował 280 rupii, czyli około 7 dolarów. Jedynym problemem był fakt, że pociąg odchodził nie z dworca, na którym się znajdował czyli Victoria Terminus, lecz ze stacji Dadar, która znajdowała się całkiem spory kawałek od centrum Bombaju. Kasjerka doradziła mu kupić jeszcze bilet na pociąg podmiejski, który dowiezie go do stacji Dadar.
Nie miał za dużo czasu. Musiał wrócić do hotelu, spakować się i być tam z powrotem o 18.30. Wolał nie ryzykować powrotu spacerem, bo mógłby się spóźnić.
Postanowił wziąć auto-rikszę. W przewodniku naczytał się, jakimi to oszustami są kierowcy riksz i postanowił nie dać się naciągnąć.
Gdy tylko wyszedł z dworca, który na całe życie pozostawił złe wspomnienie Bombaju, rzucili się na niego rikszarze, których pojazdy były zaparkowane na zewnątrz. Przekrzykiwali się jeden przez drugiego, pytając "gdzie jedziesz sir". Nie mógł się od nich opędzić i nie spodziewał się tym razem pomocy z żadnej strony,
ponieważ transportowanie ludzi, w przeciwieństwie do żebractwa, nie było zakazane.
Pokazał im w końcu nazwę hotelu zapisaną na skrawku papieru, którą zachował jeszcze z lotniska i zapytał ile chcą. Cena była taka sama u wszystkich - 200 rupii, czyli cztery razy więcej niż oficjalna cena. Potrząsnął głową, że się nie zgadza i powiedział "fifty". Rikszarze jakby spoliczkowani porobili dziwne, pogardliwe miny, każdy zresztą inną i momentalnie się rozeszli. Uznali to za obrazę. Poczuł się strasznie głupio, stojąc tak swobodnie, bez tej gawiedzi przyklejonej do jego ciała. Wzruszył ramionami i poszedł w kierunku, z którego
przyszedł. Nie uszedł może stu metrów, gdy podszedł do niego wąsaty rikszarz i szepnął "fifty, okay".
To był jego pierwszy sukces w walce ze zorganizowanym indyjskim naciągactwem.
Wsiadł do rikszy i gdy ruszyli ruchliwymi uliczkami, patrzył wokół dumnie jak paw. "Udało mi się" - pławił się w swoim sukcesie i nie mógł uwierzyć, że było to takie łatwe. Jechali inną drogą niż ta którą przyszedł na dworzec więc mógł zobaczyć trochę więcej. Rozglądał
się wkoło i starał się zapamiętać mijane szczegóły. "Szkoda, że nie mogę pozwiedzać".
Zastanowił się chwilę i zrobiło mu się strasznie głupio. Przecież przyjechał tu po siostrę, a nie na jakąś wycieczkę krajoznawczą. Zdał sobie sprawę z tego, że przez ostatnie godziny Nuśka nie istniała w jego myślach. Zajął się walką o przetrwanie oraz obserwacją i przestał się zamartwiać. Ale czy to znaczy, że się nie martwi, że nie kocha, że mu wszystko jedno.
"No przecież ja dla Nusieńki zrobiłbym wszystko". No tak, wyprawa do dalekiej Azji to było nawet więcej niż wszystko. To przerastało jego prowincjonalne przecież spojrzenie na świat, nawet kiedy udawał, że jest warszawskim światowcem, godnym najwyższych nagród
literackich. Jakże mało wiedział, jakże mało widział. Zdał sobie sprawę, że zawsze pisał o swoim małym świecie, o swoich problemach i ze względów poznawczych jego książki nic nie były warte. Gdyby tak opisać to co tu zobaczył. Tak.... to byłby bestseller. No, ale potrzebna mu do tego historia - historia ciekawa, pełna emocji bądź tajemnic. Tymczasem wiedział, że jego nie stać już na nic więcej, niż pisanie felietonów do magazynów. Był
pewien, że nawet na krańcu świata nie znajdzie atchnienia. No, ale musi znaleźć Nuśkę.
Znowu jego myśli wróciły do siostry. Zadumał się tak głęboko, że nie zauważył, kiedy rikszarz zatrzymał się pod hotelem. Ocknął się nagle, zbudzony bełkotliwym "sir, fifty", zapłacił i pognał do hotelu. Wymeldowanie trwało chwilę, podobnie jak pakowanie.
Spieszył się bo za nic w świecie nie chciał się spóźnić na pociąg. Nie miał już za wiele czasu i trochę się cieszył, że obiad był na tyle ciężki, że teraz przed podróżą nie czuł potrzeby jedzenia czegokolwiek. Miał nawet zamiar przegłodzić się trochę.
Gdy wyszedł z hotelu, na ulicy panował ten sam zgiełk, upał i deszcz. Złapał rikszę, ustalił cenę i pojechał na dworzec. Teraz chociaż wiedział, czego ma się spodziewać po miejscu, do którego zmierzał. Jechał znowu inną drogą, a więc mógł się przekonać, że dobra
architektura kolonialna nie jest obecna tylko na jednej ulicy, ale na wielu. Niestety wszędzie była ona pokryta grzybem. Trudno się dziwić. Padało cały czas od kiedy jego samolot wylądował. Nie warto było otwierać parasola, bo przecież i tak wszystko było już mokre.
Wilgoć wdzierała się wszędzie. Ubranie przypominało nasiąknięte szmaty. Teraz wiedział już, że garderoba, którą ze sobą wziął, nie nadaje się na ten klimat, przynajmniej o tej porze roku. Bawełniane tiszerty nasiąkały deszczem jak gąbka i miał przeczucie, że szybko nie wyschną. "Może na południu jest cieplej?" - zastanawiał się. "A czy tu mi zimno?" - kontynuował ze sobą dialog, "po prostu przydałoby się trochę słońca".
Gdy dojechali do dworca, ruszył szybkim krokiem na peron, z którego odjeżdżał jego pociąg, tak, żeby umknąć uwadze żebrzącej dzieciarni. "Najważniejsze iść szybko i nie patrzeć pod nogi" - powtarzał sobie zasady rodem z Warszawy, do których stosował się będąc na Dworcu Centralnym. Tam zawsze działało. Tutaj tylko do pewnego czasu. W półmroku dworca jego jasny tiszert i biała skóra odróżniały go od czarnej nędzy wnętrza
dworca jak czerń Murzyna na ulicach Warszawy. Nawet ślepy by go zauważył, a co dopiero wyspecjalizowana szajka dziecięcych żebraków. Rzuciły się na niego i uczepiły się jego spodni tak jak poprzednio, przekrzykując się wzajemnie. Tym razem nikt nie przybył mu z pomocą. Plecak mu ciążył z tyłu, dzieciarnia u nóg. To była trudna decyzja, ale musiał ją podjąć, dla ratowania siebie samego. Wiedział, że w domu nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Najpierw bardzo delikatnie pchnął jednego gnoja nogą, a drugiego odepchnął ręką.
Cywilizowany człowiek z zepsutej, zachodniej Europy już podałby go do sądu za znęcanie się nad nieletnimi, ale na szczęście nie było tam żadnych świadków.
Jego delikatne popychanie dzieciaków nie przyniosło skutków, a więc postanowił pójść trochę dalej i zaczął odganiać się od nich używając większej siły. Dokładnie w tym momencie przypomniał sobie pewną scenę z dzieciństwa, gdy pasł krowy. Oprócz popychania zawsze krzyczał, byle co, ale starał się, by jego głos brzmiał groźnie.
Było to trudne dla niego, głupio się czuł, ale przemógł się i krzyknął, marszcząc brwi: wynocha, wy gnoje przebrzydłe. Dzieciaki stanęły jak wryte. Oczywiście, że nie zrozumiały, ale złość, która malowała się na jego twarzy, przemówiła do nich w najczystszym hindi. Rozpierzchły się, pozostawiając go samotnie.
XXXX
twarze i odbijające się od nich białe białka oczu, śledziły każdy jego krok. Gdzie by się nie odwrócił, tam gapie. "Czy oni nie wiedzieli nigdy białego człowieka" - zastanawiał się.
Uderzyło go to co pomyślał. Przecież Indusi to też rasa biała. Ciemniejsza skóra związana jest z przynależnością do kasty. Im człowiek czarniejszy tym niższa kasta. Mimo tego, że przecież to wiedział - pamiętał to ze studiów - tak łatwo przychodziło mu oddzielanie się od
tej czarnej gawiedzi poprzez dumne nazywanie siebie samego białym. Czy musiał przyjechać aż tu, aby przekonać się, że jego tolerancja to tylko wyuczone slogany, udawany stosunek do otaczającego go świata, który, nie oszukujmy się, w Warszawie stanowił jakiś
szklarniany wycinek rzeczywistości, cieplarniane doświadczenie na małym skrawku ziemi.
Gdy przyjechał pociąg, wcisnął się do środka, ale nie znalazł miejsca siedzącego. Uczepił się jakiejś rurki, oparł plecak o ścianę i znowu poczuł na sobie spojrzenie
wszystkich pasażerów wagonu. Był to pociąg podmiejski. O tej porze ludzie pewnie wracali z pracy. Ubrani bardzo różnie, czytający gazety, drzemiący. Taka zwykła scenka z pociągu.
Z wyjątkiem jednego. Gapili się na niego tak, jakby chcieli go zeskanować z maksymalną rozdzielczością. Wpatrywał się też w nich, myśląc, że to ich zawstydzi, że może się zreflektują, że to nie ładnie, nie kulturalnie. Nie działało. Ich ciekawość była równa tej u małych dzieci - niepowstrzymana, niepohamowana, nieprzyzwoita.
Z tych obserwacji wybawiła go stacja Dadar, na której musiał się przesiąść do pociągu Chennai Express. Dworzec był podobny do Victoria Terminus. Duży, brudny i tłoczny. Rejwach panował tam okrutny. Ledwo znalazł swój peron. Jego pociąg stał już gotowy do odjazdu, do którego zostało 20 minut. Zalazł swój wagon, na którym zresztą była przyklejona lista pasażerów, ze szkaradnie przekręconym jego nazwiskiem.
Nie spodziewał się, że coś go może jeszcze w Indiach zaskoczyć. A jednak. Pociąg - to cudo techniki, dar brytyjskich ciemiężycieli, okazał się być wielką niespodzianką. A może należałoby nazwać rzeczy po imieniu i powiedzieć, że był to szok totalny,
rozczarowanie całkowite, niemalże trauma równa tej, którą przeżył wkraczając na dworzec Wiktorii.
Wnętrze wagonu było ohydne. Siedzenia pokryte skajem były całe w plamy, podłoga zaśmiecona, a ściany lepiące się od brudu. Nie było przedziałów, jedynie ścianki działowe oddzielające od siebie po sześć kuszetek. Wzdłuż korytarza, pod oknami, też znajdowały się
łóżka, na razie złożone w miejsca siedzące. Pasażerowie już pozajmowali swoje miejsca i każdą wolną przestrzeń wypełnili różnorodnym bagażem - walizami, tobołkami, siatami, paczkami, kartonami. Upychali swój dobytek wszędzie - pod prycze, na prycze, na siedzenia, na malutkich wieszakach wieszali wielkie siatki. Krzyczeli, machali rękami, ale byli dla siebie uprzejmi. Pomagali sobie, a ci, którzy już się usadowili, miło rozmawiali.
Oczywiście tylko mężczyźni mieli prawo do pogawędek z obcym. Kobiety nie uczestniczyły w brataniu się ze współpasażerami. Zajmowały się dziećmi, bagażem lub sobą.
Znalazł wreszcie swoje miejsce - dolna prycza. Nie wiedział czy to dobrze, czy źle.
Miejsce jak miejsce. Miał świadomość, że po tej podróży zdobędzie niezbędne doświadczenie bywalca indyjskiej kolei państwowej.
Wsunął plecak pod pryczę, zauważając przy tym, że pozostałe bagaże są przymocowane łańcuchami i kłódkami do jakiś drutów sterczących spod jego łóżka. Mimo, iż zrobił to samo ze swoim dobytkiem, pomyślał "będę musiał pilnować go przez całą noc".
Usiadł przy oknie, dokładnie tam, gdzie było jego miejsce i obserwował przygotowujące się do podróży towarzystwo. Koło niego usiadł jegomość w sarongu, z długim wąsem, zaraz za nim też wąsaty Indus w klapkach, naprzeciwko czterej dżentelmeni z wąsami i w klapkach oczywiście. "Jak ich odróżnić" - zaczął się zastanawiać. Teraz on ich zaczął obserwować
bardzo uważnie. Nie krępował się, chociaż w cywilizowanym świecie uchodziłoby to za niegrzeczne. "No jasne, to przecież banalnie proste" - pomyślał, gdy już znalazł sposób na ich rozróżnienie - "mają różne koszule!".
Gdy już większość pasażerów zajęła miejsca i gotowa była do drogi, a wolny czas miło spędzała przyglądając się czystemu przybyszowi z dalekich krajów, do akcji wkroczyli handlarze. Korytarzem pociągu ciągnęły całe ich tabuny. Przekrzykiwali jeden drugiego, zachęcając do kupna ich towaru. Niektórzy z nich, widać to było na pierwszy rzut oka, byli prawdziwymi profesjonalistami. Szczególnie do tej grupy należeli herbaciarze. Taszczyli oni przed sobą wielkie kotły z tlącym się węglem, na których spoczywały duże czajniki z porządnie posłodzoną mieszaniną herbaty i mleka, popularnie zwaną bawarką, tu natomiast czajem. Cieszący się dużym wzięciem napój nalewali do malutkich, plastikowych kubeczków. Napój kosztował, bagatela, 50 groszy, ale najczęściej wzbudzał on pożądanie tylko wśród tubylców. Sprzedawcy darli się nosowymi głosami "czaj, czaj, czaj". Gdy go zauważali, stawali, chwilę mu się przyglądali i krzyczeli prosto do niego, unosząc trochę brwi, tak jakby przybyli tam specjalnie dla niego. On kiwał głową na znak, że może innym razem, ale po jakimś czasie znudziło mu się im odpowiadać, bo herbaciarzy było po prostu zbyt wielu.
Zgodnie z daną sobie obietnicą postanowił nic nie jeść. Nie miał nic do picia, ale liczył na to, że jeden z pociągokrążców dostarczy mu za niewielką opłatą jakiś napój. Tymczasem asortyment oferowanych produktów rósł. Przyszedł facet z orzeszkami, inny z kukurydzą w gazecie, jakaś kobieta ze skarpetkami, inna z ryżem zawiniętym w liście, jakieś dzieci wycierały przed nim podłogę swoimi koszulkami, wyciągając później w jego
kierunku proszące rączki. Miał już tego całego towarzystwa dosyć i czekał na odjazd pociągu ze zniecierpliwieniem, licząc, że te handlowe pielgrzymki nareszcie się skończą.
Pociąg w końcu ruszył, ale jak szybko się przekonał, ciągle ktoś na całe gardło zachwalał swój towar. Co ciekawe, każdy handlarz, który go zauważył, zwalniał kroku, krzyczał częściej i głośniej, a co odważniejszy przysiadał na skraju jakiejś ławeczki i patrzył na niego z ciekawością małego dziecka. Prawdopodobnie jego przedział był najbardziej tłoczny, ale nie tylko z powodu handlarzy. Z niepokojem spojrzał na wszystkich pasażerów, którzy zasiedli na dwóch ławkach naprzeciwko siebie. Normalnie jeden przedział mieścił 6
osób, które w ciągu dnia zajmowały dwie ławki - po trzy osoby, natomiast na noc rozkładało się pryczę środkową, nad którą znajdowała się dodatkowa, trzecia prycza, nie składana. Jakoś nie mógł sobie wyobrazić konfiguracji w swoim przedziale, biorąc pod uwagę fakt, że razem z nim było w nim dwanaście osób. "Gdzie oni wszyscy się
pomieszczą?" - zastanawiał się. Obiecywał sobie, że nie pozwoli na to, żeby ktoś z nim spał.
Na szczęście około dziesiątej, gdy wszyscy zaczęli szykować się do snu, okazało się, że pociąg rozluźnił się i wcale nie będzie konieczne spanie z jakimś wąsaczem na jednej pryczy. Nagle jego łóżko opustoszało, bo pasażerowie poukładali się na górnych posłaniach.
Usiadł wygodnie, kładąc nogi na łóżku i opierając się plecami o ścianę obok okna. Głęboko odetchnął i dopiero teraz zauważył, że jego ręka cały czas spoczywa na plecaku. Zastanawiał się czy powinien zaufać współpasażerom, puścić plecak i wygodnie się wyciągnąć na kuszetce. Jednak zdał sobie sprawę, że skaj pokrywający posłanie jest brudny niemiłosiernie. Poza tym zwyczaj indyjski nakazywał siedzieć z nogami na siedzeniu. Nie miał niestety nic, na czym mógłby się położyć, więc postanowił siedzieć.
Monotonny stukot pociągu, działający na pozostałych usypiająco, na niego podziałał przygnębiająco. Po głowie zaczęły chodzić mu wspomnienia, te z dzieciństwa i te niedawne. Znowu poczuł się, jakby opanowywały go majaki. Twarze i głosy jego bliskich, ale także ludzi spotkanych może jeden raz w życiu nie dawały mu zasnąć. Zapadał w króciutkie drzemki. Za każdym razem ze snu wyrywała go siostra. Widział jej twarz, albo słyszał jak go woła. Znowu wróciły do niego najgorsze obawy, czy jest zdrowa, jak się czuje, gdzie jest. Zastanawiał się, w chwilach, gdy sen uciekał, czy ją odnajdzie w tym gigantycznym kraju. Z Bombaju miał jechać 24 godziny! Toż to jest z tysiąc kilometrów.
Noc upłynęła mu na ciągłym zasypianiu i budzeniu się. Przez cały czas nie wypuścił z ręki pasków plecaka. Zdrętwiał mu kark od siedzenia. Jednak nie zdobył się na pozycję horyzontalną, mając ciągle przed oczami zaplamione skajowe siedzenia. Zaschło mu w gardle, ale przynajmniej dzięki temu nie musiał chodzić do toalety, która sam jeden Bóg raczy wiedzieć jak wyglądała. Wokół nadal słychać było chrapanie, mimo iż na zewnątrz zaczynało świtać. Niektórzy pasażerowie łazili po pociągu ze szczoteczkami i ręcznikami, inni po prostu leżeli z otwartymi oczami, wpatrzeni w jakiś niewidoczny punkt gdzieś daleko za oknem. On też przyglądał się mijanym miejscom. Wszystko było zatopione w zieleni. Pola ryżowe, palmy, wioski. Krajobraz tak bardzo inny od europejskiego. Zielono-rudy. Gdzieniegdzie, gdy przejeżdżali przez jakieś wioski, machały do nich gromady małych dzieci. Na przejazdach kolejowych stały wozy z jakąś rolniczą zieleniną, święte krowy z malowanymi rogami, gdzieś w oddali kopuły świątynek, ustrojone potłuczonymi lusterkami i kolorowymi szkiełkami.
Mimo wczesnej pory już było gorąco. Przez zachmurzone niebo bił żar. Tylko pozornie nie był on niebezpieczny. Tak naprawdę słońce miało tu moc większą niż w Polsce
przy bezchmurnym niebie. Zaduch tak naprawdę, mimo nocy, nie opuścił pociągu. Trzy wiatraki umieszczone tuż pod sufitem nie dawały żadnej ochłody. "A może dają, tylko trzeba je wyłączyć, żeby się o tym przekonać, tak jak w hotelu" - pomyślał i przypomniał sobie tamten moment. Nie przypuszczał, że może być tak gorąco. W Warszawie zdarzały się upały, ale nie można by ich porównać z tymi tutaj. Tu był wilgotny, lepki gorąc, który bez względu na porę dnia towarzyszył człowiekowi cały czas. Nigdy się nie kończył. Ani wieczór, ani ranek nie przynosiły cudownie rześkiego chłodu. Nie dawały ulgi.
Co godzinę mniej więcej pociąg zatrzymywał się na jakiś małych stacyjkach. Były to w większości zabite dechami wiochy. Na peronach pełno było punktów gastronomicznych, wózków z piciem, przekąskami, smażeniną. Jak tylko pociąg się zatrzymywał, mnóstwo
ludzi wysiadało, aby nabyć wiktuały, ale też sporo wsiadało, najczęściej handlarze. Obnosili swój towar wzdłuż wagonów, zachwalając go krzykiem. Czasami zostawali w pociągu aż do następnej stacji, w nadziei większego zysku.
Gdy pragnienie mu już porządnie doskwierało, zaczął rozważać możliwość wyskoczenia na jakimś postoju, tak na chwilkę, w celu kupienia butelki wody. Wahał się
przez 3 godziny, minął 2 stacje, aż w końcu odważył się wysiąść. Tak tylko na chwilkę, żeby zdążyć kupić upragniony napój. Gdy tylko pociąg zatrzymał się, jego stopa dotknęła peronu. Szybko dopadł wózka z piciem i bez zbędnego targowania się rzucił sprzedawcy
banknoty, złapał butelkę i pognał do pociągu jak wyścigowy hart, potrącając przy tym stojących wokół ludzi. Usiadł na swoim miejscu, sprawdził czy plecak nadal znajduje się pod pryczą, odkręcił butelkę i łapczywie pił do woli. Przerwał, gdy przypomniał sobie o
prawdopodobnym złym stanie toalety.
Zastanowiło go to, że nikt tak jak on się nie spieszył. Ludzie wychodzili na peron ot tak, żeby pogadać. Przechadzali się, kupowali, palili papierosy. Kolejowa sielanka postojowa. A on, zamiast spokojnie jak człowiek wypalić papieroska na peronie, wrócił do
pociągu z szybkością nieprzyzwoitą, jak na kraj tak spokojny. A! właśnie.... przecież on zapomniał o papierosku, że coś tak pysznego istnieje.
Podróż tak go zaabsorbowała, że zapomniał o swoim nałogu. Nie miał czasu zapalić od kiedy spacerował po Bombaju. Ssanie w brzuchu zwalił na karb niestrawności po pierwszym curry. Zaczęło go kusić, aby zapalić na peronie, na świeżym powietrzu, chociaż wiedział, że upał panujący na zewnątrz nie ma nic wspólnego ze świeżością. Gdy już dojrzewał do myśli, aby wysiąść na peron, pociąg z wolna ruszył. Siedział przy oknie i
obserwował wskakujących pasażerów. Jego "przedział" znajdował się niedaleko wejścia do wagonu i dokładnie widział spóźnialskich. W pewnym momencie dostrzegł młodego człowieka, który rozmawiając przez komórkę próbował wykonać ten niebezpieczny manewr, przy którym nie jeden już zginął. Jego niestety też spotkał ten los. Jedną ręką chwycił poręczy przy drzwiach, cały czas klarując coś przez telefon. Biegł truchtem, żeby
zrównać się ze schodkami pociągu. Gdy już był naprawdę blisko, skoczył. Niestety nie trafił nogą na schodek. Jego noga trafiła gdzieś głębiej, w otchłań pod pociągiem, blisko rozpędzających się kół. Teraz była to tylko chwila. Jedno koło połknęło nogę i nienasycone wciągnęło młode i silne ciało, pozostawiając tylko krzyk młodzieńca. Jego oczy i uciekającą pod pociąg twarz. Chrupot kości pod kołami. Wszyscy pasażerowie mogli to poczuć. Choć tylko jeden widział. Ten widok nawiedzi go jeszcze tysiące razy w snach.
Pociąg zatrzymał się. Wszyscy zaczęli krzyczeć. Siedział w dalszym ciągu na swoim miejscu, kompletnie porażony, mając przed oczami chłopaka. Nie słyszał jazgotu pasażerów. Widział kłębiący się pod jego oknem tłum. Ludzie zaglądali pod pociąg, łapali się za głowy, niektórzy chcieli biedakowi pomagać. Nagle nadbiegł umundurowany wąsacz, będący zapewne urzędnikiem kolejowym. Machając rękami odgonił gawiedź, jakimś
kijaszkiem wypchnął zwłoki na drugą stronę pociągu i zamachał chorągiewką na znak, że wszystko gotowe do drogi.
"I co, po wszystkim?" pomyślał, tępo wpatrując się w zawiadowcę. Zastanawiał się, czy chłopaka w ogóle pochowają. "Przecież to nie po chrześcijańsku" - myślał oburzony, głos rozsądku go uspokajał "przecież to nie chrześcijanie". "No rzeczywiście, oni mają inne podejście". Lepiej wszystko zrozumiał, gdy wąsacz siedzący naprzeciwko pokiwał głową w rytm rozbujanego na wietrze kwiatu lotosu i z miną znawcy reinkarnacji szepnął "bed karma, bed karma".
"Na rany Chrystusa!!! Jak to bed karma, wypchnęli go kijaszkiem i teraz muchy go żrą. Co za obyczaje, co za religia." Nie mógł wyjść z szoku. Siedział oszołomiony, jego żołądek zaczął szwankować po tych przeżyciach. Poczuł silny ból w klatce piersiowej, później mdłości. Naczytał się przed wyjazdem dużo na temat religii hinduskiej, reinkarnacji i tak dalej. Nigdy jednak nie podejrzewał, że tak go zszokuje podejście Hindusów do śmierci pobratyńca. "Bed karma" wystarczyło żeby wytłumaczyć wszelkie niedogodności losu, każde niepowodzenie, ba! nawet śmierć. A kim że była ta "bed karma", na którą zwalało się wszystko. Kim by nie była stanowiła wytłumaczenie, które nikogo nie dziwiło, które dawało spokój, całkowite pogodzenie się z zastaną rzeczywistością.
To wydarzenie tak nim wstrząsnęło, że odechciało mu się pić, jeść i palić. Odechciało mu się być w tym pociągu, z tymi wąsatymi bestiami, które nie umieją nawet postępować z nieboszczykiem. Patrzył na współpasażerów z coraz większą niechęcią.
Narastało w nim poczucie osamotnienia i żalu "na co mi to było, musiałem naprawdę oszaleć, żeby udać się do takich Indii" - myślał z wyrzutem. Lecz nagle ocknął się jak z jakiegoś snu. "Przecież ja tu przyjechałem po siostrę" - pomyślał.