Jak to z japońskim było...- Ewa Kronenberg. Część II
Kalendarium Wydarzeń
Bądź w kontakcie
Wyszukiwarka Wydarzeń

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

Informacje Specjalne

pokaż wszystkie

Informacje

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

pokaż wszystkie

Partnerskie szkoły jogi

Jak to z japońskim było...- Ewa Kronenberg. Część II

środa, 28 lutego 2007

Ewa Kronenberg

Tym razem relacja z Banares Hindu University, znamienitego ośrodka naukowego stworzonego na początku XXw. z zamiarem rozwoju studiów nad sanskrytem. W czasach gdy Klejnot podlegał Koronie Brytyjskiej BHU odegrał dużą rolę w kształtowaniu postaw narodowo wyzwoleńczych. Z ośrodkiem związane są postaci wielkiego formatu: Mahatma Gandhi (jeden z twórców państwowości indyjskiej, propagator pacyfizmu jako środka walki politycznej), Rabindranath Tagore (poeta, prozaik, kompozytor, malarz, noblista). Absolwenci BHU z dziedziny techniki, prawa, kultury i sztuki współtworzą i konstruują współczesne Indie. Nim jednak człek doszusuje to tej champions league czeka go niejedno wyzwanie natury niekoniecznie intelektualnej. Słowem, wąska jest droga do dyplomu...(ac)

Jak to z japońskim było...
Wczoraj po południu - jak zwykle - pojechałam na zajęcia z języka japońskiego. Na rowerze, bo tak jest najłatwiej poruszać się w Varanasi. Opuściłam ogród żeńskiego hotelu, pochylając się w niskich drzwiach bramy. Wejścia w starych obiektach są zazwyczaj niskie, uczą pokory i szacunku dla miejsca. Prócz nieznanej w naszej strefie klimatycznej roślinności można w nim spotkać - nie zobaczyć, tylko spotkać na drodze - małpy, pawie, węże... Zwierzęta i ptaki, które u nas żyją wyłącznie w ogrodach zoologicznych. Spacerują miedzy studentami również bardziej swojsko wyglądające kozy i ... naturalnie krowy. Znana trasa dotarłam do budynku Wydziału Języków Obcych Zaczęły się zajęcia i zaraz potem zgasło światło. To, że nagle gaśnie światło w Varanasi nikogo nie dziwi, nie zdziwiło też mnie. Tak tu jest. Wyłączenia prądu są codziennością i nie ma na to rady zwłaszcza w zimie, kiedy oświetlenie i dogrzewanie mieszkań przeciąża stare instalacje. Zdziwiło mnie natomiast to, co działo się dalej. Zrobiło się ciemno, nauczycielka najwidoczniej postanowiła to zignorować i kontynuowała wtajemniczanie nas w arkana kanji, najtrudniejszego z alfabetów japońskich. Wyjaśniam : kanji jest oparty na piśmie chińskim, składa się z ponad trzech tysięcy znaków, a każdy ze znaków - z wielu elementów - od dwóch do dwudziestu kilku. Porównajmy: litera "a" ze znakiem diakrytycznym: kolko, laseczka, ogonek. Trzy pociągnięcia ołówkiem. Japońska litera "jo" oznaczająca "czytać"- 16 pociągnięć... No wiec nauczycielka udając, że nic się nie stało, kontynuowała rysowanie na tablicy filigranowych znaków. Studenci - również .udając, że nic się nie stało - odwzorowywali te znaki w zeszytach. Zrobiłam zdjęcie. Bez światła wyszło nieostre. Zrobiłam drugie i przestraszyłam wszystkich (nauczycielkę również) lampa błyskową. Przestałam rozumieć sytuacje. Nic nie widziałam nawet przez okulary, wiec jak oni mogli widzieć? Zdjęłam wiec bezużyteczne okulary i przyglądałam się bezradnie. Do tego okazało się, że oni, studenci, wszystko zapamiętali. Byli w stanie z pamięci odwzorować na tablicy nowo poznane litery. Poczułam się pokonana i .... uświadomiłam sobie, że już raz to przeżywałam. To były początkowe zajęcia. Odbywały się w ogromnej sali. Na oko jakieś 100 m2, co najmniej 6 m wysokości i tylko jedna świetlówka na bocznej ścianie. Nie zauważyłam tego wtedy, całą uwagę zwróciłam na nauczycieli. Było ich dwoje i oboje byli zachwycający: Okijo - Japończyk o milej powierzchowności i Usza - młoda hinduska - ładna i znakomicie wykształcona. Okijo prowadził zajęcia, bardzo starannie pisał na tablicy pierwsze litery hiragany (hiragana - jeden z trzech alfabetów japońskich, zaledwie 50 znaków. Opanowaliśmy go w dwa tygodnie). Pokazywał, jakie są kolejne elementy, studenci pisali w zeszytach. Usza siadała Kolo mnie i tłumaczyła z hindi na angielski to, co powiedział Okijo. "Rewelacja" - pomyślałam -" jeszcze nigdy nie uczyłam się w takich warunkach". Wykupiłam podręcznik i z zapałem zabrałam się do pracy. Następne lekcje również prowadził Okijo, również w hindi. Usza przestała przychodzić, wiec nikt niczego mi nie tłumaczył. Próbowałam się czegoś doczytać w książce. Otwieram na początku, na końcu, w środku - nie ma słowniczka, nie ma wyjaśnień, obcy alfabet, którego nie potrafię jeszcze odczytać... Chodziłam na wszystkie zajęcia, żeby przynajmniej wiedzieć do której strony przerobiona jest książka. Rozpaczliwie uczyłam się alfabetu, żeby moc zacząć czytać. Już - już mi się wydawało, że coś zaczynam rozumieć, ba - nawet wymówić pierwsze słowa, szlam na następne zajęcia i ... znów to samo. Czytają, nauczyciel pyta, studenci odpowiadają. Tylko ja nie wiem nic, nawet na której stronie książkę otworzyć, bo instrukcje są w hindi. Zdejmowałam wtedy okulary, zamykałam książkę i patrzyłam jak na czeski film, na pantomimę, bez możliwości zrozumienia co się dzieje. Niezwykle, nieznane mi dotąd doświadczenie. Kiedyś po zajęciach podszedł do mnie przystojny hinduski młodzieniec, powiedział: "Madamme, jest mi przykro widzieć, że jest Pani taka zagubiona. Może mógłbym pomoc?" Milo, ale do tej pory byłam przyzwyczajona, że to ja wiedziałam lepiej... Tymczasem zrobiło się jesiennie. Zmrok zapadał coraz wcześniej i pojedyncza świetlówka na bocznej ścianie okazała się zupełnie niewystarczająca. Mało, że nie rozumiałam prawie niczego z lekcji, przestałam widzieć litery w książce i ... to byłby koniec mojej japońskiej edukacji. Byłam w rozpaczy. Żadnej pomocy, żadnych kaset, słowników, nic. Tu są Hindusi, mówi się po hindusku. Z tego nie zdajemy sobie sprawy w Europie, gdzie można kupić lub sprowadzić prawie wszystko . Udało mi się pożyczyć i skopiować angielska wersje podręcznika ze słowniczkiem i wyjaśnieniami gramatycznymi. Wstąpiło we mnie trochę optymizmu. Zaczęłam się uczyć. Chodziłam po mieszkaniu i powtarzałam dziesiątki razy słówka i zwroty...trudne jak nie wiem co. Na przykład: dziu iczi dzi dziu szi czi fung, co znaczy bardzo niewinnie: godzina 11:17.... Pocieszałam się, że małe dziecko długo wyłącznie słucha zanim zacznie mówić i trwa to około 2 lat. Postanowiłam być cierpliwa i po jakichś trzech tygodniach odniosłam mały sukces: udało mi się na zajęciach samodzielnie powiedzieć po japońsku (!) jedno zdanie. No, może nie do końca samodzielnie, bo zapomniałam, jak jest Japonia po japońsku (gdyby jeszcze ktoś zapomniał - NIHON). Jeden ze studentów mi podpowiedział i dobrze wyszło. Pomyślałam, że skoro zaczęły się sukcesy, mogłabym pójść dalej i spróbować przekonać kogo trzeba, że potrzebne są dodatkowe lampy. Najpierw udałam się do Okijo - uśmiechnął się tylko, pokiwał głowa i powiedział, że on na dodatkowa żarówkę w ubiegłym roku czekał dziewięć miesięcy. Popatrzył przy tym sceptycznie i dodał, ze nie uda mi się zmienić całego kraju stosownie do moich oczekiwań. Znajomi hindusi też kręcili głowami, radzili kupić sobie latarkę... Napisałam podanie zainstalowanie 5-ciu dodatkowych lamp. Zaniosłam do biura "Head od the Department", czyli Dyrektora Administracyjnego, skąd najpierw chciano mnie odesłać do innego biura, potem sam dyrektor przyszedł na inspekcje. Thik he - powiedział, co znaczy, że jest OK. Świetlówka jest, wystarczy, ze pod nią usiądę. Już nie pamiętam jak go przekonałam, że nie wystarczy. Ostatecznie podanie zostało przyjęte, opieczętowane, miałam się zgłosić po odpowiedz za kilka dni. Byłam już nazajutrz, a potem zaglądałam codziennie i pytałam czy w sprawie lamp do klasy nr 26 cos się dzieje. Za każdym razem z uśmiechem mi odpowiadano, że właśnie nie przyszedł elektryk, albo magazynier właśnie wyszedł. Kiedyś przyszłam na zajęcia, otworzyłam książkę i ...WIDZE... Nie mogłam uwierzyć. Jak to się stało, że małe literki, które z trudem rozróżniałam (albo wcale) nagle są czytelne... Okazało się, ze święciły cztery dodatkowe świetlówki. Co prawda zamawiałam pięć, ale niech będzie. Po jakimś czasie spotkałam Polkę, która osiadła w Varanasi z cala rodzina i wykłada na BHU język polski. Nazywają ja Madamme Helene. Opowiedziałam jej całą te historię, a ona na to: "No wie pani! Zastanawialiśmy się właśnie dlaczego mamy w klasach dodatkowe lampy, a to pewnie ....." Nie chciałabym przypisywać sobie zbyt wiele. "Może nie można zmienić kraju stosownie do oczekiwań" - pomyślałam - "ale żarówek trzeba pilnować"

Podsumowując:

W Polsce, Europie, krajach zachodnich kwestia oświetlenia jest tak oczywista, ze nie trzeba o niej mówić. W Indiach na oświetlenie nie zwraca się uwagi. Jest złe. Tak złe, że mnie uniemożliwiło czytanie. W mieszkaniach, biurach, urzędach, sklepach używa się świetlówek. Są bardziej oszczędne niż żarówki, ale światło jest niemile, poza tym przy niskim napięciu mruga lub wręcz gaśnie. Tak jest w Varanasi, Delhi, pewnie w całych Indiach. Hindusi się przystosowali. Nie narzekają. Dzieci uczą się wszędzie, także na poboczu zakurzonej ulicy. Widok czytającego książkę czy gazet w świetle lampy ulicznej nie jest rzadkością. Wczesnym rankiem, jeszcze przed świtem, spotykałam nawet czytających przy świeczce...

21.02.2007.

cdn

Ewa Kronenberg

Wyszukiwarka Szkół Jogi

JOGA SKLEP - Akcesoria do Jogi
Styl Życia
Polecamy