Mahabalipuram, Varanasi - tekst Ewa Kronenberg 21.03.07
środa, 15 października 2008
Dzisiejsza relacja obfituje w obserwacje dotyczące hotelarskich i w ogóle akomodacyjnych standardów tytułowych miast, zawiera szereg informacji na temat fauny miejskiej a także pouczający przykład kreatywnej postawy indyjskiego hydraulika i nie tylko.(ac)
Zamieszczonych historii indyjskich dalszy ciąg dziś ma formę korespondencji pomiędzy Ewą Kronenberg(czcionka czarna) a jej znajomą (czcionka granatowa). Pani Marzena opisuje swoje wrażenia z Mahabalipuram i Madrasu. Ewa Kronenberg pisze z Varanasi. Redakcja - tradycyjnie kursywą, z Mazowsza pisze. A zatem, aby przybliżyć czytelnikom miejscowości pojawiające się w tej relacji spieszę nakreślić kontekst geograficzny i kulturowy Mahabalipuram i Madrasu. Pierwsza miejscowość: Mahabalipuram jest niewielkim miasteczkem rybackim położonym w południowo-wschodniej części Półwyspu Indyjskiego na Wybrzeżu Koromandel nad Zatoką Bengalską w stanie Tamil Nadu. Założycielem był król Narasimhawarman z dynastii Pallawai w VII wieku. Niedaleko miejscowości mieszczą się liczne świątynie, oraz kamienne obrazy ku czci hinduskich bóstw: Sziwy, Winszu oraz Lakszmi. Najstarsze świątynie są wykute w skałach i zwane mandapa, a na ich ścianach widnieją płaskorzeźby przedstawiające bóstwa. Późniejsze świątynie monolityczne, zwane ratha ("wozy niebieskie") są wykute w skalnym bloku. Były one budowane na wzór drewnianych wozów i przenośnych kapliczek używanych podczas świąt religijnych. W ich wnętrzu umieszczone sa postaci zwierząt. Nad brzegiem morza mieści się kamienna świątynia Dżialasiana, zbudowana z granitowych bloków. W okresie kiedy Mahabalipuram było miastem portowym w nocy palono w świątyni ogień, który stanowił punkt orientacyjny dla żeglarzy. Rzeźby i budowle Mahabalipuram są na liście dziedzictwa kulturowego UNESCO. I jeszcze kilka słów o Madrasie. Do 2000 miasto zwało się Chennai. Madras leży nad Zatoką Bengalską w Południowych Indiach. Liczy 7 600 000 (2006) mieszkańców. Jest ośrodkiem przemysłowym, handlowym, naukowym i kulturalnym w regionie. Posiada zabytki architektury w stylu klasycystycznym po obiektach rządowych władz kolonialnych. Posiada też inne budowle, i o nich między innymi w tekście poniżej. Obraz miasta bliżej ulicy, bliżej życia...(ac)
Droga Pani Ewo!
Dawno nie pisałam do Pani, a to z powodu nieobecności. Byłam w Indiach!
Pominę opis przygotowań do wyjazdu, powiem tylko, że były tak szalone, jak cała wyprawa. Brak prądu z powodu gwałtownych burz i wichur, pakowanie się ze świeczką w ręku, wreszcie jazda na lotnisko. W środku nocy i na "ostatni dzwon". Odlot do Paryża był opóźniony o 1,5 godziny, cudem zdążyliśmy na samolot do Madrasu. Ale na pokładzie tego drugiego samolotu poczułam, że zrobiłam pierwszy krok w inny świat, większość pasażerów bowiem stanowili podróżni o bardzo ciemnej karnacji.
Lotnisko w Madras. Środek nocy, około 3 rano. Co mnie uderzyło, to brud i oczywiście ten powiew ciepłego powietrza.
Wychodzimy na zewnątrz, a tam czeka już na nas mężczyzna z tabliczką, na której widnieje nasze nazwisko. To był SATHIA, nasz przewodnik i kierowca w ciągu dalszej podróży. Tak wiec Sathia zabrał nas swoim prywatnym autem (coś w rodzaju starego moskwicza z lat 60-tych) do miejscowości Mahabalipuram, nad zatoką Bengalską. To było jakieś 60 km zupełnie nowych widoków. Chłonęłam wszystko, co mogłam zobaczyć. Pierwsze zwierzęta śpiące lub wałęsające się wzdłuż drogi, pierwsza krowa, ludzie śpiący pokotem a to w rowie, a to na poboczu,," kawiarenka" przy której Sathia zatrzymał się, żeby nas i siebie wzmocnić, pierwsza “masala tea".
Mahabalipuram w nocy wydało mi się ... straszne. Skupisko rozpadających się bud, tonących w mroku nocy i brudzie. Do jednej z takich bud próbował się dostukać Sathia, był to bowiem hotel, gdzie mieliśmy zarezerwowany pokój. Niestety, bez skutku. Nie mając co z nami począć, zaczął stukać do kolejnych bud-hoteli, aż w kocu gdzieś mu otworzyli i mięliśmy dach nad głową na kawałek nocy. Nad głową też kręcił się wiatrak, który poruszał ciężkie powietrze oraz - również nad głową - po suficie przebiegały piękne, lekko przezroczyste jaszczurki, cała rodzinka.
W toalecie woda z prysznica lała się na drzwi i na ubikację, wszystko tonęło w wodzie. Był liszaj na ścianie i mnóstwo komarów, bo one lubią ciepło i wilgoć. Myślałam, że to najokropniejszy hotel w Indiach. Bardzo się myliłam. Gdy po powrocie z 3-tygodniowego objazdu wróciliśmy znowu do Mahabalipuram, odetchnęłam z ulgą i poczułam, że jestem w luksusie. Wszystko wydało mi się super, a ulice miasteczka jakby posprzątane. To było oczywiście złudzenie. Mahabalipuram prezentowało się bardzo dobrze na tle tego, co zobaczyłam.
To jest miejscowość utrzymującą się z turystyki, więc i szczególnie dla turystów wysprzątana.
Pani Marzeno,
co do zwierząt, jest ich w koło ile dusza zapragnie.
Na przykład węże.
Kiedyś, jeszcze przed przeprowadzką na pierwsze piętro, kiedy za oknem miałam dziki ogród, zaintrygował mnie odgłos jakiejś awantury. Wyjrzałam za okno -
to kot walczył z wężem. Trudno było dociec, kto komu wszedł w drogę, wyglądało to jednak groźnie. Kot się zjeżył, wąż otworzył swój piękny kołnierz i tak trwali naprzeciw siebie. Wszystko działo się bardzo szybko i ostatecznie rozeszło się po kościach. Kot umknął, a mnie udało się zrobić zdjęcie węża przez zakratowane i obite siatka okno. Zrozumiałam, że kraty są dla zabezpieczenia przed np. wężami, a gęsta siatka - to odkryłam już wcześniej - przed komarami.
Oto kilka zdjęć...
1.Wąż. Trzeba go wypatrzyć wśród traw, co nie jest łatwe, bo wąż jest zielony. W samym środku, miedzy szóstym a siódmym liściem od dołu...
2. Krowy. Kojarzą się z Indiami, ale dopóki się nie zobaczy, że są prawie wszędzie, nasze wyobrażenia są nie do końca odpowiadające prawdzie. Ta krowa jest ze sklepu...Nie ja zrobiłam zdjęcie, jest znalezione w Internecie. Ale dałabym głowę, że znam sklep...Zwierząt spotykamy codziennie prawie tyle, co w ogrodzie zoologicznym, żyjąc na swobodzie mają o wiele większe możliwości.
3. Kozy zwykle coś skubią, albo śpią. Czasem jednak uważnie czytają ogłoszenia.
Pisze Pani o łazience, no właśnie....
Żeby moc korzystać z luksusu łazienki, trzeba było w niej co-nieco naprawić. Na przykład sitko od prysznica, sprawa - wydawać by się mogło - banalna. Przyszedł fachowiec z BHU, czyli Uniwersytetu, kazał sobie dać pieniądze i poszedł. Zakupił stosowne sitko, przyszedł, zakręcił i znowu poszedł.
Jak się okazało, woda nie leci przez sitko, tylko wylewa się przez szczelinę miedzy rurą a owym sitkiem, no więc moja córka - spotkawszy go gdzieś po drodze - kazała mu przyjść poprawić.
Przyszedł, ogromnie dużo mówił w hindi, pokazywał rachunek, ale sitka nie ruszał. Wiec poprosiłyśmy go, żeby takie kapiące sitko zabrał i oddał pieniądze, albo po prostu je uszczelnił. Nagle zobaczyłam, że okręca gwint rury jakimś czarnym sznureczkiem. Ponieważ nie przyniósł ze sobą narzędzi, ani w ogóle niczego, spytałam córkę, skąd on wziął ten sznureczek. Odpowiedziała, że to nitka, którą wypruł z własnych spodni. No, proszę - pomyślałam - jak tu, w Varanasi, z narażeniem własnego mienia fachowcy starają się dogodzić klientom.
Zanim jednak miałyśmy możliwość naprawiać sitko we własnej łazience, trzeba było postarać się o zakwaterowanie w ogóle. Było to na granicy cudu, bo mieszkania na terenie campusu były zajęte, z wyjątkiem jednego, które zdawało się na nas czekać. Do końca kwietnia mieszkał w nim bowiem kolega student, Syryjczyk, który przez cztery lata pracował tu nad swoim doktoratem. Skończył doktorat i od maja był w Syrii, czekał na termin obrony. Mieszkanie było puste. Umówił się z córką, że możemy je zająć, ale nie powiedział o tym w biurze, trudno wiec było przekonać wardena, żeby nam dał klucze.
Dlaczego umówił się z moją córką? Ano - gdzieś się poznali i stali się koleżeństwem. On nawet chciał, żeby została jego trzecią czy czwartą żoną, ale ona nie chciała.
Wracając do tematu: ostatecznie wypertraktowałam, że na czas oczekiwania na wyjaśnienie sprawy mieszkania dostanę zezwolenie, żeby zamieszkać z córką w jej pokoiku (6 m2). Należało sporządzić stosowny dokument, więc urzędnik zabrał się do czytania moich podań.
Z zainteresowaniem przyglądałam się jak oni - tutejsi urzędnicy - analizują anglojęzyczne dokumenty (córka twierdzi, że nie umieją czytać po angielsku).
Może się walić i palić. Czas staje, twarz czytającego wyraża najwyższe skupienie, on sam zdaje się być nieobecny i ... trwa to dosyć długo.
Nawiasem mówiąc, rozumiem to doskonale, bo ucząc się japońskiego, sama doznaję szoku na widok całych linijek zapisanych nieznanymi albo ledwo znanymi znakami. Wiem doskonale, ile czasu potrzebuję, żeby odcyfrować zapis. Nie mniej - na początku mnie to bawiło, bo to takie inne zachowanie niż w Polsce...
W tym przypadku jeszcze na dodatek moje nazwisko...(Ewa Kronenberg-Seweryn) nawet w Polsce niektórym sprawia kłopot, co dopiero tutaj. Zwykle kazali mi podpisać się gdzieś na boku, dużymi drukowanymi literami.
Ten jednak urzędnik zrobił coś ...innego. Zrezygnował z wnikania w zawiłości mojego nazwiska i zredukował je do K. S., zostawiając jedynie Ewa. Może być.
I tak jestem jedyna Ewa w całym Varanasi. Teraz, kiedy mnie pytają jak się nazywam, mowię: K.S. Ewa. Nawet mi się to podoba.
Do mieszkania ostatecznie nas wpuścili. Okazało się, że pokoik potrzebował pilnej naprawy, zaciekały ściany i wilgoć się zrobiła nie do wytrzymania. Pewnego ranka kazali nam wynieść rzeczy na dziedziniec i nie powiedzieli gdzie mamy się podziać.
Chłopcy przystąpili dziarsko do remontu, a my mogłyśmy zostać na noc w ogrodzie z wężami i nie wiadomo czym jeszcze.
Na takie dictum warden zareagował dając nam klucze.
Oto nasz pokoik hotelowy w kapusie - 6m2. Ciasny, ale ...nasz.
Teraz mamy dwa pokoje, kuchnię, łazienkę i werandę. O całej reszcie dotyczącej naszego życia ponad stan będzie jeszcze w dalszych odcinkach.