Eating outside - Ewa Kronenberg, 12.04.07
środa, 15 października 2008
Osoby jadące do Indii z walizkami wypchanymi batonami i innym suchym prowiantem, świadomie unikające miejscowej gastronomii być może zachowują się roztropnie. Jest jednak grupa ryzykantów, gotowa stawić czoła zupełnie nowym i nieznanym smakom i aromatom. Dziś o sztuce niejedzenia w domu czyli jak "wyżywić się na mieście".(ac)
Dzisiejsza relacja jest kontynuacją korespondencji pomiędzy Ewą Kronenberg j jej znajomą, która pisze z Mahabalipuram .Pani Ewo,
(Mahabalipuram, cd.)
Następnego dnia (26.01) obudziliśmy się w Mahabalipuram ok. 10-tej, a raczej obudził nas Sathia, nasz anioł stróż, który przyszedł, aby nam wskazać gdzie i co możemy zjeść. Poszliśmy z nim do knajpki w centrum miasteczka, jak się później okazało jednej z lepszych. Na knajpki przy ulicach w ogóle nie zwracałam uwagi, bo nie wpadłabym na pomyśl, że one są w tym celu aby w nich jeść. Pewnie bym umarła z głodu szukając restauracji. Kelner położył przed nami liście bananowca i po szklance wody. Sathia pokazał nam, że te liście trzeba skropić wodą i pomazać po nich ręką, a następnie strząsnąć na podłogę, żeby były czyste. Nałożono nam po kupce ryżu i po odrobinie różności (bardzo pikantnych) z metalowego "czworaczka". Nie dostaliśmy sztućców. Sathia zajadał z apetytem ręką , sprawnie formował kulki z ryżu z sosem samba. Poprosiliśmy o łyżkę, jakoś nie umieliśmy się przełamać. Adam - jako mężczyzna - dostał łyżkę. Ja i tak byłam do przodu, bo jakimś cudem zabrałam sztućce plastikowe z samolotu. Miałam łyżkę, nóż i widelec! Tego dnia było w Indiach Święto narodowe, okrągłe 60 lat Niepodległości. Wielu Hindusów przyjechało na wycieczkę nad Zatokę Bengalska. Poszliśmy na plażę , a tam kolorowe tłumy. Kobiety kąpią się w pięknych sari, mężczyźni w ubraniach, pełno straganów z jedzeniem, pamiątkami wyrobami z kamienia i muszli. Mahabalipuram to centrum sztuki kamieniarskiej, wzdłuż wielu ulic siedzą kamieniarze i żmudnie tworzą piękne, ale zbyt ciężkie do zabrania do samolotu rzeźby. Zakupiłam wiec wyroby z muszli. Wczoraj je wkomponowałam we wnętrze i stwierdziłam, że chyba je wyrzucę. Prawdziwy kicz. Tam wyglądały inaczej. Jeszcze trochę poczekam, ale jeśli ciągle będę doznawała wstrząsu na ich widok, wylądują w koszu. Wracam do podroży. Otóż spacerujemy miedzy straganami, moczymy nogi w morzu, bo jeśli wszyscy są ubrani, a białych jak na lekarstwo, to jakże się rozebrać do kostiumu lub pływać... Na plaży pełno zwierząt, krów, kóz i koni. Konie jedynie pod opieką człowieka, bo dla turystów do jazdy, reszta samopas... Kupiłam coś dziwnego do jedzenia. Wyglądało to jak obierki z ziemniaków usmażone w głębokim tłuszczu. W ogromnych ilościach malowniczo dosłownie spływało z drewnianego wózka na kółkach. Dostałam trochę w gazecie drukowanej robakowym pismem. Póki cieple było dobre, ale po chwili suche i twarde. Nie smakowało mi. Ponieważ nie było nigdzie kosza na śmieci, myślę sobie - dam to krowie, może ona zje. No i podsuwam te obierki krowie pod pysk i mówię do męża, zrób mi zdjęcie, a ta krowa powąchała i jak nie skoczy na mojego męża, łeb w dół gotowy do bodzenia. Może to był byk, nie wiem. Mój mąż uskok w stragany, a krowa zwrot i znowu szarża, mój mąż hop za taki cienki słupek... Dostałam ataku śmiechu, bo ta krowa nie była duża, taki krowi kurdupel, ale zwinna. Pospieszyli z odsieczą Hindusi, którzy najpierw się przyglądali. Zaczęli pokrzykiwać, machać rękami i ostatecznie krowę uciszyli. Przy następnych spotkaniach z krowami mięliśmy już dla nich respekt i nie próbowaliśmy karmić. Jak coś nie smakuje, lepiej cisnąć na ziemie. Krowa sama zadecyduje, czy ma na to ochotę.
Pani Marzeno,
(Varanasi)
Jedzenie z gazety też przerabiałam, był to ryż na ciepło z cebulą, czosnkiem, pikantnymi przyprawami, który zafundował mi ...riksza-boy...Jedzenie ryżu z cebulą w towarzystwie rikszarzy w ich szałasie nad Gangesem .... jeszcze pół roku temu nie uwierzyłabym, że to w ogóle możliwe. Mam też doświadczenie z bardzo wykwintnej restauracji, gdzie Mohsen, nasz przyjaciel z Syrii, zaprosił profesorów i znajomych na uroczystą kolację. Było to po jego doktoracie, który obronił z celującym wynikiem. Na kolację przybył mężczyzna słusznego wzrostu, w tradycyjnym "kurta and pijama", czyli spodniach i długiej koszuli, futrzanej czapce i wełnianym serdaku (była zima, styczeń, jakieś +15 stopni Celsjusza). Żuł pan to słynne w Varanasi czerwone świństwo, które żuje tu większość mężczyzn (i którym potem pluje się gdzie popadnie). Nie zwróciłam wiec na niego zbyt dużej uwagi, a szkoda. Potem się okazało, że był to zięć ostatniego króla Varanasi. Zamówiłam polecane przez sąsiada przy stole płonące danie za astronomiczną sumę 165 rupii, które okazało się być ziemniakami polanymi sosem pomidorowym. Inni goście też zamówili słynny "Sizzler" Zaczęłam z Mohsenem prowadzić głośne rozważania na temat ile może kosztować ćwierć kilo ziemniaków polanych sosem pomidorowym oraz, że restauracja to jednak dobry interes. Moja córka była zbulwersowana, kazała mi przestać, więc resztę wieczoru spędziłam patrząc na ten mój talerz niedojedzonych ziemniaków, wymyślając rozmaite odmiany sosów. Po posiłku podano nam zielone ziarna anyżu z kryształkami cukru. To akurat było dobre.Bywałam też w kawiarniach, chociaż w Varanasi nie pija się kawy. W każdym razie nie tak i nie w takich ilościach, jak w Europie. Sypanej ani ziarnistej nie można kupić za żadną cenę, bo po prostu jej nie ma. Ewentualnie "nescafe", produkowana na Węgrzech.... Pierwszy pomysł dotyczący dobrego interesu w Varanasi, jaki przyszedł mi do głowy, to była kawiarenka z dobrą kawą. Powiedziano mi, że nie może się udać, bo nie będzie chętnych. Tymczasem na Lance otwarto jakoś w połowie stycznia prawdziwą kawiarnię z ekspresem. Wystrój - jak na zdjęciu, kawa niezła, ciasteczka też. Obsługują wyłącznie chłopcy (nawet w Delhi nie widziałam kobiet-kelnerek). Uczą się zawodu. Na razie podając kawę zdarza się im zanurzyć palec w aromatycznym napoju, ciasteczka wrzucają na talerz po prostu ręką. Nie wiem, czy poza mną ktoś takie drobiazgi zauważa, a jeśli nawet, czy komukolwiek to przeszkadza. Kawiarenka jest coraz bardziej popularna, popołudniami jest pełno ludzi, głownie studentów z B.H.U. Co do liści bananowca, nie rozumiem, dlaczego ignoruje się ich wykorzystanie. Proszę tylko pomyśleć, o ile mniej plastikowych śmieci można byłoby produkować, gdyby zachodni świat zaczął ich używać zamiast jednorazowych talerzy.... W końcu kiedyś ktoś zrobi na tym miliony.
Ewa Kronenberg