Droga do Indii, fragmenty - E.M. Forester
środa, 15 października 2008
Osoby, które chcą poznać choćby część skomplikowanej mozaiki etnicznej Półwyspu Indyjskiego zapraszam do lektury fragmentu książki "Droga do Indii". E.M. Forester w sposób klarowny i metodyczny a przy tym subtelny, wręcz poetycki opisał przestrzeń relacji indo - anglosaskich, i międzyludzkich w ogóle. Piękna książka. Warto poszukać jej w antykwariatach, bowiem nakład w księgarniach jest wyczerpany.
Jeśli nie liczyć Grot Marabarskich - odległych o dwadzieścia mil - miasto Czandrapur nie wyróżnia się niczym nadzwyczajnym. Raczej obrzeżone przez Ganges niż omywane jego falami, ciągnie się dwie mile wzdłuż brzegu, prawie nie do odróżnienia od nieczystości, jakimi ta rzeka tak szczodrze szafuje. W dzielnicy nadbrzeżnej brak stopni ułatwiających kąpiel, bo tak się składa, że Ganges w tym miejscu nie jest święty; prawdę mówiąc, nie ma tu w ogóle dzielnicy nadbrzeżnej, a bazary zasłaniają rozległą, zmienną panoramę rzeki. Ulice są nędzne, świątynie nijakie i chociaż jest trochę ładnych domków, są one ukryte w ogrodach lub śródmiejskich zaułkach, które odstraszają swym brudem wszystkich prócz specjalnie zaproszonych gości. Czandrapur nigdy nie było duże ani piękne, ale dwieście lat temu leżało na szlaku miedzy Indiami Górnymi, wówczas cesarskimi, oraz morzem, i te ładne domy pochodzą z tamtego okresu. Ów zapał do ozdabiania miasta przygasł w osiemnastym wieku, zresztą nigdy nie odznaczał się demokratyzmem. Na bazarach nie ma malowideł i prawie nie ma rzeźb. Nawet samo drzewo wydaje się ulepione z mułu, a mieszkańcy z mułu, który się porusza. Wszystko na czym spocznie oko jest tak przyziemne, tak monotonne, że kiedy Ganges spada na miasto, może się wydawać, że spłucze cała tę narośl z powrotem do ziemi... Domy istotnie się walą, ludzie toną, a ich ciała się rozkładają, ale ogólny zarys miasta trwa nadal, pęczniejąc w jednym miejscu, kurcząc się w innym, jakby jakaś niższa, ale niezniszczalną forma życia. Dalej od rzeki perspektywa się zmienia. Jest tam owalny majdan i szpital o murach brudno żółtawej barwy. Domy Euroazjatów stoją na wzniesieniu przy stacji kolejowej. Za torami - które biegną równolegle do rzeki - grunt się obniża, a potem znowu wznosi, i to dość stromo. Na tym drugim wzniesieniu rozłożyła się mała dzielnica rządowa i stad oglądane Czandrapur wydaje się zupełnie inną miejscowością. To miasto ogrodów. To nie miasto, to las z rzadka usiany chatami. To tropikalny ogród rozkoszy, omywany wodami majestatycznej rzeki. Palmy toddy i drzewa nim, i mangowce, i drzewa pippalu (święte drzewo figowe Hindusów), które były ukryte za bazarami, są teraz widoczne i same z kolei zasłaniają bazary. Wznoszą się ponad ogrody, gdzie czerpią pokarm ze starodawnych zbiorników, wyłamują się z dusznego otoczenia, uciekają od niepozornych świątyń. Szukając światła i powietrza, a obdarzone większą mocą niż człowiek i jego dzieła, wzbijają się w górę ponad niższe złoża, gdzie pozdrawiają się gałęziami i kłaniają listowiem i gdzie tworzą istne miasto dla ptaków. W szczególności po deszczach dają schronienie wszystkiemu co przelatuje poniżej, ale o każdej porze roku, nawet pożółkłe i bezlistne, dodają miastu chwały w oczach Anglików, którzy zamieszkują to wzniesienie, a nowo przybyli nie mogą uwierzyć że jest ono tak nędzne , jak się je opisuje, i trzeba ich zwieźć na dół, żeby przeżyli swoje rozczarowanie. Sama dzielnica rządowa nie wzbudza żadnych emocji. Nie urzeka, ale nie odpycha. Jest rozsądnie pomyślana, na pierwszym planie wznosi się budynek klubowy z czerwonej cegły, dalej jest sklep spożywczy i cmentarz, a wille stoją przy ulicach przecinających się pod katem prostym. Dzielnica sama w sobie nie jest brzydka, ale piękny jest tylko widok; z miastem nie łączy jej nic prócz sklepionego nieba.
Niebo także podlega pewnym przemianom, ale są one mniej widoczne niż przemiany roślinności i rzeki. Chmury znaczą je różnymi wzorami, ale zazwyczaj tworzy kopułę zlewających się odcieni, a przeważającym jest błękit. We dnie błękit płowieje i przechodzi w biel, tam gdzie styka się z białością ziemi, po zachodzie ma jakby nowy obwód - pomarańczowy, rozpływający się ku górze w najdelikatniejszą purpurę. A rdzeń błękitu trwa nadal, i tak jest nawet w nocy. Gwiazdy zwisają wtedy na kształt lamp z olbrzymiego sklepienia. Odległość między nimi i sklepieniem jest niczym wobec przestrzeni, które, choć poza wszelka barwą , same są wreszcie wolne od błękitu.
Niebo decyduje o wszystkim - nie tylko o klimacie i porach roku, lecz i o tym, kiedy ziemia ma być piękna. Sama przez się niewiele może zdziałać - najwyżej zrodzi nędzne kwiaty. Ale gdy niebo tego zapragnie, chwała spływa do czandrapurskich bazarów, błogosławieństwo obejmuje wszystko od horyzontu do horyzontu. Niebo zdolne jest tego dokonać ponieważ jest tak silne i bezmierne. Siła pochodzi od słońca, które sączy się weń codziennie, ogrom - z rozpostartej poniżej ziemi. Żadne góry nie naruszają widnokręgu. Mila za milą ziemia ciągnie się płasko, faluje odrobinę, jest znowu płaska. Jedynie na południu, gdzie stłoczone jeden obok drugich pięści i palce przebijają grunt i sterczą ku górze, w nieskończonym obszarze powstaje przerwa. Te pięści i palce to Wzgórza Marabarskie, w których są owe niezwykłe jaskinie.
Zostawiając rower, który przewrócił się, zanim służący zdołał go pochwycić, młody człowiek jednym skokiem znalazł się na werandzie. Był niezwykle ożywiony.
- Hamidullah, Hamidullah!Czy się spóźniłem?! - wykrzyknął.
- Nie przepraszaj - powiedział gospodarz. - Zawsze się spóźniasz.
- Zechciej uprzejmie odpowiedzieć mi na pytanie. Czy się spóźniłem? Czy Mahmud Ali zdążył wszystko zjeść? Jeśli tak, idę gdzie indziej. Jak się pan ma panie Mahmud Ali?
- Dziękuję, dobrze Aziz, właśnie umieram.
- Umiera pan przed kolacją. Och, biedny Mahmud Ali!
- Tu obecny Hamidullah właściwie już nie żyje. Wyzionął ducha w chwili, kiedy pan podjeżdżał rowerem.
- Tak, to prawda - oznajmił tamten. - Spróbuj sobie wyobrazić, że obaj przemawiamy do ciebie z innego szczęśliwszego świata.
- Czy w waszym szczęśliwszym świecie jest przypadkiem cos takiego jak nargile?
- Aziz, przestań paplać. Prowadzimy bardzo smutna rozmowę.
Nargile jak zwykle w domu jego przyjaciela były nabite zbyt mocno i bulgotały nadąsane. Mówił do nich przymilnie. Ustąpiwszy w końcu, tytoń trysnął w górę do jego płuc i nozdrzy, wypędzając z nich dym płonącego krowiego nawozu, którym się napełniły, gdy Aziz przejeżdżał przez dzielnicę bazarów. Było cudownie. Leżał w transie, zmysłowym, lecz zdrowym, w którym rozmowa tamtych dwóch nie wydawała się szczególnie smutna - roztrząsali, czy jest rzeczą możliwą przyjaźnić się z Anglikiem. Mahmud Ali dowodził że nie, Hamidullah protestował ale z tyloma zastrzeżeniami, że nie było miedzy nimi sporu. To naprawdę cudowne, leżeć tak na obszernej werandzie, kiedy przed tobą wschodzi księżyc, a za tobą służba przygotowuje kolację, i kiedy nie dzieje się nic przykrego.
- No cóż, weźmy choćby moje własne doświadczenie z dzisiejszego ranka.
- Ja tylko utrzymuję, że to jest możliwe w Anglii - odpowiedział Hamidullach, który był tam bardzo dawno, przed wielką falą wyjazdów, i został serdecznie przyjęty w Cambridge.
- Tutaj to niemożliwe. Aziz! Ten czerwononosy młokos znowu obraził mnie w sądzie. Nie mam do niego żalu. Powiedziano mu, żeby mnie znieważał. Do niedawna był całkiem miły, ale tamci wzięli go w ręce.
- Tak, oni tu nie mają żadnej szansy, taka jest moja teza. Wyjeżdżają z postanowieniem, że będą się zachowywali jak dżentelmeni, ale dowiadują się, że to nie jest właściwy sposób. Weź Lesleya, weź Blakistona, teraz znowu ten czerwononosy, następny będzie Fielding. Jak to, przecież pamiętam Turtona zaraz po przyjeździe. To było w innej części prowincji. Nie uwierzycie, ale jechałem z Turtonem jego powozem. Z Turtonem! Tak, byliśmy kiedyś na zażyłej stopie. Pokazał mi swój zbiór znaczków pocztowych.
- Dziś bałby się, że mu je ukradniesz. Turton! Ale czerwononosy młokos będzie o wiele gorszy od Turtona!
- Nie sądzę. Wszyscy oni stają się dokładnie tacy sami, ani gorsi, ani lepsi. Każdemu Anglikowi daję dwa lata, czy to Turton, czy Burton. A każdej Angielce sześć miesięcy. Wszyscy są podobni do siebie jak dwie krople wody. Nie zgadzacie się ze mną?
- Ja nie - odpowiedział Mahmud Ali, przyłączając się do tej gorzkiej zabawy i odczuwając zarówno przykrość, jak rozbawienie przy każdym słowie, które wypowiadano. - Jeśli o mnie chodzi, to dostrzegam bardzo głębokie różnice wśród naszych władców. Czerwononosy mamrocze, Turton mówi wyraźnie, pani Turton bierze łapówki, pani Czerwononosa nie bierze i nie może brać, bo jak dotąd nie ma pani Czerwononosej.
- Łapówki?
- Czyżbyście nie wiedzieli, że kiedy ich wypożyczano do Indii Centralnych w związku z budową sieci kanałów, któryś tam radża dał jej szczerozłotą maszynę do szycia - po to, żeby przez jego państwo przebiegała woda.
- I przebiega?
- Nie, i tu właśnie pani Turton okazała się tak zręczna. Kiedy my, biedni czarni, bierzemy łapówki, wykonujemy to za co dano nam łapówkę, i w konsekwencji organy prawa nas demaskują. Anglicy biorą i nie robią nic. Podziwiam ich.
- Wszyscy ich podziwiamy. Aziz, podaj mi proszę nargile.
- Och, jeszcze nie, są teraz tak cudowne.
- Jesteś bardzo samolubnym chłopcem. - Podniósł nagle glos i zawołał: "Kolacja!" Służący odkrzyknęli, że jest gotowa. Chodziło im o to, że chcieliby żeby była gotowa, i tak zostali zrozumiani, bo nikt się nie ruszył. Hamidullah mówił dalej, jednakże innym tonem i z oczywistym wzburzeniem. - Ale weźcie mój przypadek...przypadek młodego Hugh Bannistera. Oto syn moich drogich, zmarłych przyjaciół, wielebnego pastora Bannistera i jego małżonki, których dobroci, okazanej mi w Anglii, nigdy nie zdołam zapomnieć ani opisać. Zastępowali mi ojca i matkę, mówiłem z nimi jak teraz z wami. W czasie wakacji ich probostwo było moim domem. Powierzali mi wszystkie swoje dzieci - często nosiłem na rękach małego Hugh - wziąłem go do Londynu na [pogrzeb królowej Wiktorii i trzymałem w ramionach nad głowami tłumu.
- Królowa Wiktoria była inna - mruknął Mahmud Ali.
- Teraz dowiedziałem się, że ten chłopiec zajmuje się handlem skórą w Kanpurze. Możecie sobie wyobrazić jak bardzo chciałem się z nim zobaczyć i opłacić mu podróż, żeby ten dom mógł być jego domem. Ale to na nic. Inni Anglo-Hindusi z pewnością już dawno wzięli go w swoje ręce. Pomyśli prawdopodobnie, że czegoś od niego chcę, a ja przecież nie mogę narazić się na coś podobnego ze strony syna moich dawnych przyjaciół. Ach, dlaczego wszystko tak się popsuło w tym kraju, vakil sahib (panie adwokacie)? Pytam pana.
- Po co mówić o Anglikach? - przyłączył się do rozmowy Aziz. Brrr...!Dlaczego mamy przyjaźnić się z tymi ludźmi albo się nie przyjaźnić? Nie dopuszczajmy ich do siebie i bawmy się wesoło. Królowa Wiktoria i pani Bannister były jedynymi wyjątkami i obie nie żyją.
- Nie, nie, nie zgadzam się z tym, znałem inne.
- Ja również - rzekł Mahmud Ali, nieoczekiwanie zmieniając front. - Panie bynajmniej nie są jednakowe. - Nastrój się zmienił, zaczęli wspominać drobne uprzejmości i przejawy dobroci. - Powiedziała " Bardzo panu dziękuję" w niezwykle naturalny sposób. - Ofiarowała mi pastylkę , kiedy kurz podrażnił mi gardło. - Hamidullah pamiętał donioślejsze przykłady miłosiernej pomocy, ale Mahmud Ali, który znał tylko Anglo-Hindusów, musiał przetrząsnąć pamięć w poszukiwaniu jakichś strzępków, i nie było w tym nic dziwnego, że powrócił do głównej myśli: - Ale oczywiście to są wszystko wyjątki. Wyjątek nie potwierdza reguły. Przeciętna kobieta jest jak pani Turton, a ty wiesz Aziz, jaka ona jest. - Aziz nie wiedział, ale oświadczył, że wie. On także wyciągał uogólniające wnioski ze swoich rozczarowań - członkom podbitego narodu trudno postępować inaczej. Dopuszczając wyjątki, zgadzał się ze wszystkie Angielki są wyniosłe i przekupne. Z rozmowy ulotnił się blask, jej lodowata powłoka zdawała się rozciągać i rozprzestrzeniać w nieskończoność.
Służący zawiadomił, że podano kolację. Nie zwrócili na niego uwagi. Starsi mężczyźni zajęli się swoim wiecznym tematem: polityką. Aziz wymknął się do ogrodu. Drzewa rozsiewały słodką woń - czampak o zielonych kwiatach - i na myśl przychodziły mu urywki perskiej poezji. Kolacja, kolacja, kolacja...ale kiedy wrócił na nią do domu, okazało się że teraz ulotnił się Mahmud Ali, żeby porozmawiać ze swoimi małpkami. - Wobec tego chodź na chwilę do mojej żony - powiedział Hamidullah i spędzili dwadzieścia minut w kobiecej części domu. Hamidullah begam (pani, gospodyni) była daleką ciotka Aziza, jedyną jego krewną w Czndrapurze, i miała mu dużo do powiedzenia na temat jakiegoś obrzezania w rodzinie, które świętowano z niedostateczną pompą. Trudno było wyjść stamtąd, póki oni nie skończyli kolacji, ona nie mogła zasiąść do jedzenia i wobec tego przedłużała rozmowę, żeby przypadkiem nie pomyśleli że są niecierpliwi. Skrytykowawszy obrzezanie przypomniała sobie o pokrewnych sprawach i spytała Aziza, kiedy zamierza się ożenić.
Z szacunkiem, ale rozdrażniony, odpowiedział:
- Jeden raz wystarczy.
- Tak spełnił swój obowiązek - rzekł Hamidullah. - Nie dokuczaj mu. Utrzymuje rodzinę, dwóch chłopców i ich siostrzyczkę.
- Ciociu, mieszkają bardzo wygodnie u matki mojej żony, gdzie i ona mieszkała w chwili śmierci. Mogę je odwiedzać, kiedy tylko zechcę. To takie małe, malutkie dzieci.
- I posyła im całą pensję, żyje jak urzędnik najniższego szczebla i nikomu nie mówi dlaczego tak się dzieje. Czego chcesz od niego?
Ale Hamidullah begam nie to miała na myśli i taktownie zmieniła temat rozmowy. Po kilku chwilach podjęła przerwany wątek i powiedziała co ma na myśli:
- Co się stanie z naszymi córkami, jeśli mężczyźni nie zechcą się żenić? Będą wychodziły za mąż poniżej swego stanu lub też...- I zaczęła wielokrotnie powtarzaną opowieść o pewnej damie z cesarskiego rodu , nie mogącej znaleźć męża w wąskim kręgu, w którym duma pozwoliłaby jej połączyć się węzłem małżeńskim z mężczyzną; wobec tego żyje dotąd w panieństwie, a ma już trzydzieści lat i umrze w panieństwie, bo nikt jej teraz nie zechce. Opowieść trwała jeszcze, a jej argumenty już przekonały obu mężczyzn, tragedia wydała im się plama na całej społeczności; lepsza nawet chyba poligamia, niż żeby kobieta miał umrzeć nie zaznawszy radości, które Bóg jej przeznaczył. Stan małżeński, macierzyństwo, władza w domu - do czegoż innego jest stworzona? I jak mężczyzna, który jej tego odmówił, stanie w dniu ostatnim przed swoim i jej stwórcą? Aziz odchodząc powiedział:
- Może...ale później...-jego niezmienna odpowiedź na taki apel
- Nie powinieneś odkładać na później tego, co uważasz za słuszne - rzekł Hamidullah. _ Indie właśnie dlatego są w tak ciężkiej sytuacji, że wszystko odwlekamy. - Ale spostrzegłszy, ze jego młody krewniak wygląda na zatroskanego, dodał kilka kojących słów i w ten sposób zatarł niedobre wrażenie, jakie mogły pozostawić słowa jego żony.
W czasie ich nieobecności Mahmud Ali odjechał swym powozem zostawiając wiadomość, ze wróci za pięć minut, ale pod żadnym pozorem nie powinni na niego czekać. Zasiedli do posiłku z dalekim krewnym domu, Mohammedem Latifem, który żył z hojności Hamidullaha i zajmował pozycję ni to służącego, ni to osoby równej innym domownikom. Mówił tylko wtedy, kiedy ktoś się do niego odezwał, zachowywał pozbawione urazy milczenie. Od czasu do czasu czkał w dowód uznania dla znakomitości potraw. Cichy, pogodny i niezaradny człowiek; przez całe życie nie splamił się pracą. Póki któryś z jego krewnych miał dom, był pewien, że znajdzie schronienie, a wydawało się mało prawdopodobne, żeby w tak dużej rodzinie wszyscy mieli zbankrutować. Jego żona wiodła podobną egzystencję w odległości kilkuset mil - nie widział jej z uwagi na cenę biletu kolejowego. Aziz podokuczał mu trochę, a także służącym, a następnie zaczął recytować wiersze- perskie, w języku urdu, trochę arabskich. Pamięć miał dobrą i jak na młodego człowieka był bardzo oczytany; upodobał sobie takie szczególne tematy, jak upadek islamu i przemijanie miłości. Słuchali w zachwyceniu, bo w ich oczach poezja była sprawą publiczną, nie prywatną jak w Anglii. Nie nudziło ich nigdy słuchanie słów, słów, słów; wdychali je wraz z chłodnym powietrzem nocy, ani przez chwilę ich nie analizując; imię poety, Hafiz, Hali, Ikbal, było wystarczającą rękojmią. Indie - Indie ustokrotnione - szeptały wokół nich pod obojętnym okiem księżyca, ale w tym momencie Indie wydały się tylko jedne, ich własne; odzyskiwali swą utraconą wielkość, słuchając żalów nad jej utratą, czuli się znów młodzi, bo przypomniano im, że młodość nieuchronnie ucieka. Służący odziany w szkarłat przerwał mu; był to goniec, który przybył od naczelnego lekarza i wręczył Azizowi list.
- Stary Callendar chce mnie widzieć w swoim bungalowie - powiedział Aziz nie wstając: - Mógłby by być na tyle grzeczny, żeby powiedzieć dlaczego.
- Nagły przypadek jak sądzę.
- A ja sądzą, że nie, nic nie sądzę. Dowiedzieli się o naszej kolacji, to wszystko, za każdym razem chce nam przerwać, żeby pokazać swoją władzę.
- To prawda, że zawsze tak robi, ale z drugiej strony może to być poważny przypadek, tego przecież nie wiesz - powiedział Hamidullah, rozważnie torując drogę posłuszeństwu. - Czy nie powinieneś jednak oczyścić zębów po betelu?
- Jeśli mam czyścić zęby to w ogóle nie pójdę. Jestem Hindusem, żucie betelu jest zwyczajem indyjskim. Naczelny lekarz musi się z tym pogodzić. Mohammedzie Latif, proszę o mój rower.
Ubogi krewny wstał. Nieznacznie tylko zagłębiony w królestwo materii, położył dłoń na siodełku, zostawiając samo pchanie roweru służącemu. We dwóch przenieśli go nad metalową pineską. Aziz potrzymał chwilę ręce pod dzbankiem, wytarł je, włożył na głowę swój zielony kapelusz i z niespodziewaną energią wypadł z ogrodu Hamidullaha.
- Aziz, Aziz nierozważny chłopcze...
Ale on był już daleko na terenie bazaru, pedałując wściekle. Nie miał ani światła, ani dzwonka, nie miał także hamulca; ale jakiż pożytek z tych akcesoriów w kraju, gdzie jedyną szansą rowerzysty jest jazda zygzakiem od jednej majaczącej przed nim rzeczy do drugiej- i to, że przed samym zderzeniem każda z nich po prostu znika. A miasto o tej porze było opustoszałe. Kiedy mu pękła opona, zeskoczył z roweru i zaczął wzywać tongę (dwukołowy powóz).
Nie od razu ją znalazł, a musiał także pozbyć się roweru, pozostawił go więc w domu jednego z przyjaciół. Zmarnował jeszcze trochę czasu na czyszczenie zębów. W końcu jednak pędził z turkotem, żywo odczuwając szybkość, w stronę dzielnicy rządowej. Kiedy znalazł się wśród jej jałowej schludności, ogarnęło go nagle przygnębienie. Ulice nazwane po zwycięskich generałach i przecinające się pod kątem prostym, symbolizowały sieć, którą Wielka Brytania zarzuciła na Indie. Poczuł się schwytany w jej oczka. Skręcając na teren ogrodu majora Callendara, z trudem powstrzymał się żeby nie wysiąść z tongi i nie pójść do bungalowu pieszo, i to nie dlatego że miał służalczą duszę, ale ponieważ jego uczucia - wrażliwe krawędzie osobowości - lękały się ordynarnego afrontu. W zeszłym roku był taki "przypadek" - pewien Hindus zajechał pod dom jakiegoś urzędnika, został odprawiony z kwitkiem przez służbę i pouczony, że ma się zbliżyć do domu w bardziej odpowiedni sposób - tylko jeden wypadek z tysięcy wizyt u setek urzędników, ale wieść o nim rozeszła się szeroko. Młodzieniec wzdragał się przed jego powtórzeniem. Wybrał kompromis i kazał się woźnicy przystanąć przed sama linią światła, które padało na werandę.
Naczelnego lekarza nie było.
- Ale sahib zostawił dla mnie jakąś wiadomość?
Służący obojętnie odpowiedział "nie". Aziz wpadł w rozpacz. Był to służący, któremu kiedyś zapomniał dać napiwku, a teraz nie mógł nic zrobić bo w hallu ktoś był. Dałby głowę że zostawiono wiadomość i że służący ukrywa to z zemsty. Kiedy się tak sprzeczali, wyszły jakieś dwie osoby. Były to kobiety. Aziz uchylił kapelusza. Pierwsza pani ubrana w suknie wieczorowa spojrzała na Hindusa i instynktownie odwróciła głowę.
- Pani Lesley, to istotnie tonga! - wykrzyknęła.
- Nasza? - spytał druga pani , także spoglądając na Aziza i odwracając głowę.
- W każdym razie nie odrzucajmy darów, które zsyłają bogowie - zaskrzeczała i obie wsiadły. - o Tonga wala (woźnica tongi), klub, klub. Dlaczego ten głupiec nie jedzie?
- Jedź, zapłacę ci jutro - powiedział Aziz do woźnicy, a kiedy odjeżdżali zawołał uprzejmie: - Miło mi paniom służyć! - Nie odpowiedziały zajęte własnymi sprawami.
A więc stało się tak jak zwykle - dokładnie to co mówił Mahmud Ali. Nieunikniony afront -m zlekceważono jego ukłon, zabrano mu tongę.Mogło być gorzej, bo pocieszała go jednak myśl, ze panie Callendar i Lesley są grube i za bardzo obciążają tył tongi. Piękne kobiety sprawiłyby mu ból. Zwrócił się do służącego, zapłacił mu dwie rupie i jeszcze raz spytał czy jest jakaś wiadomość. Tamten, teraz niezmiernie uprzejmy, udzielił tej samej odpowiedzi. Major Callendar odjechał pół godziny temu.
- Nic nie mówiąc?
Powiedział w rzeczy samej: "Do diabła z Azizam" - słowa, które służący zrozumiał, ale był za grzeczny, żeby je powtórzyć. Można dać za duży napiwek, podobnie jak za mały. W rzeczy samej, moneta, za którą kupuje się samą prawdę, nie została jeszcze wynaleziona.
- W takim razie napiszę do niego list. - Pozostawiono mu do dyspozycji cały dom, ale miał zbyt wiele godności żeby wejść do środka. Służący wyniósł papier i atrament na werandę. Aziz zaczął: "Szanowny Panie. Pospieszyłem na Pana wyraźne polecenie, tak jak winien to uczynić podwładny..." i przerwał. - Powiedz mu, że byłem, to wystarczy - rzekł, drąc swój protest. - Oto mój bilet. Wezwij mi tongę.
- Huzur (jaśnie panie), wszystkie są w klubie.
- Wobec tego zatelefonuj na stację! - A kiedy tamten pospieszył, żeby wykonać polecenie, rzekł: - Nie, nie, wolę iść pieszo. - Zażądał zapałek i zapalił papierosa.Te uprzejmości, mimo, że opłacane, jakoś go ułagodziły. Potrwają póki będzie miał rupie, a to już coś. Ach, byle tylko strzasnąć pył Anglo - Indii ze swoich stóp! Uciec z sieci i znaleźć się z powrotem wśród obyczajów i gestów, które znał! Zaczął iść - zdrowotny spacer wbrew woli.
Był niewysokim wysportowanym mężczyzną, delikatnej budowy, ale w rzeczywistości bardzo silnym. Niemniej jednak chodzenie męczyło go, jak męczy każdego w Indiach, z wyjątkiem nowo przybyłych. Jest cos wrogiego w tej ziemi. Albo ustępuje, a noga zapada się wtedy w jakieś zagłębienie albo staje się nieoczekiwanie twarda i chropowata, podsuwając pod stopy kamienie i kryształy. Szereg tych małych niespodzianek wyczerpuje, a on nosił lakierki - kiepski ekwipunek na wszelkiego rodzaju spacery. Na skraju dzielnicy rządowej skierował się w stronę meczetu, żeby odpocząć.
Zawsze lubił ten meczet. Był pełen wdzięku, jego rozplanowanie sprawiało mu przyjemność. Na dziedzińcu - wchodziło się tam przez zrujnowaną bramę - stał zbiornik ze świeżą i czystą wodą do ablucji, jako że stanowił część rurociągu zaopatrującego miasto. Dziedziniec pokrywały nieregularne płyty. Kryta część meczetu była głębsza niż normalnie; całość sprawiał wrażenie angielskiego kościółka wiejskiego, którego jedna ściana została usunięta. Ze swojego miejsca widział wnętrze trzech arkad; ich mrok rozświetlała mała wisząca lampa i księżyc. Front - w pełnym blasku księżyca - zdawał się z marmuru, a dziewięćdziesiąt dziewięć imion Boga na fryzie odbijało swą czernią tak samo, jak fryz odcinał się bielą na tle nieba. Rywalizacja między tym dualizmem i walką cieni we wnętrzu sprawiała Azizowi przyjemność, starał się nadać całości symboliczne znaczenie jakiejś prawdy o religii czy miłości. Meczet, przez to, że zyskiwał jego aprobatę, wyzwalał w nim wyobraźnię. Świątynia innego wyznania, hinduska, chrześcijańska czy grecka, znudziłaby go szybko i nie zdołałaby w nim obudzić wrażliwości na piękno. Tu oto był islam, jego ojczyzna, cos więcej niż wiara, więcej niż okrzyk bojowy, więcej, o wiele więcej...islam, postawa wobec życia, zarówno subtelna, jak trwała, dom dla jego ciała i myśli.
Siedział na niskim murze, który zamykał dziedziniec z lewej strony. Poniżej grunt opadał ku miastu, widocznemu jako plama drzew, w ciszy słychać było wiele przytłumionych dźwięków. Po prawej stronie, w klubie, miejscowi Anglicy zorganizowali amatorską orkiestrę. Gdzie indziej jacyś wyznawcy hinduizmu uderzali w bębenek - wiedział, ze to oni, bo rytm nie był mu bliski - a inni lamentowali nad czyimiś zwłokami - wiedział czyje to zwłoki, po południu sam wydał świadectwo zgonu. Były też sowy, poczta Pundżabu...a kwiaty pachniały tak cudownie w ogrodzie zawiadowcy stacji. Jednakże meczet - to jedno coś znaczyło, więc powrócił do niego od splatanych wezwań nocy i przyozdobił go treściami, jakie nigdy nie powstały w zamyśle budowniczego. Pewnego dnia on także zbuduje meczet, mniejszy od tego, ale dokonały w kształcie, aby wszyscy przechodzący obok odczuwali te samą błogość, którą on odczuwa w tej chwili. W pobliżu, pod niska kopułą, będzie jego grób, z perskim napisem:
Ach, już beze mnie, przez tysiące lat
Rozkwitać będzie Róża, kwitnąć Wiosna
Lecz ci co zrozumieli tajemnie me serce,
Przyjdą tu i odwiedzą ten grób, gdzie spoczywam.
Widział kiedyś ten czterowiersz na grobowcu któregoś z królów dekańskich i sądził, że jest to głęboka filozofia - zawsze uważał patos za coś głębokiego. Tajemne rozumienie serca! Powtarzał ten zwrot ze łzami w oczach, a kiedy to robił, wydało mu się, że jedna z kolumn meczetu zadrżała. Zakołysała się w mroku i oderwała. Wiarę w duchy miał we krwi, ale siedział nieporuszony. Druga kolumna drgnęła, trzecia, a potem w świetle księżyca ukazała się Angielka. Nagle ogarnęła go wściekłość.
- Proszę pani! Proszę pani! Proszę pani! - krzyknął
- Och! Och! - wykrztusiła kobieta
- Proszę pani, to jest meczet, pani w ogóle nie ma tu prawa wstępu. Powinna pani była zdjąć pantofle. To święte miejsce muzułmanów.
- Zdjęłam pantofle.
- Zdjęła pani?
- Zostawiłam je przy wejściu.
- W takim razie proszę o wybaczenie.. - Gdy nadal przestraszona kobieta przesuwała się w stronę bramy, pilnując, żeby zbiornik z wodą do ablucji był między nimi, mężczyzna zawołał za nią: - Naprawdę żałuję, że się odezwałem.
- Tak, chyba dobrze zrobiłam, prawda? Jeżeli zdejmę pantofle, mogę wejść?
- Naturalnie, ale tak mało pań zadaje sobie ten trud, zwłaszcza jak im się zdaje, że nikt ich nie widzi.
- To nie ma znaczenia. Tu jest Bóg.
- Pani!
- Proszę pozwolić mi odejść.
- Ach, czy mógłbym być pani w czymś pomocny, teraz lub kiedykolwiek?
- Nie, dziękuję, naprawdę nie. Dobranoc.
- Czy mogę wiedzieć jak się pani nazywa?
Stała teraz w cieniu bramy, więc nie widział jej twarzy, ale ona jego twarz widziala i przemówiła innym już głosem:
- Moore.
- Pani... - Postąpiwszy krok naprzód, stwierdził, że jest stara. Gmach większy od meczetu rozpadł się w gruzy, Aziz nie wiedział czy cieszy go to, czy martwi. Była starsza od Hamidullah Begam, miała czerwoną twarz i siwe włosy. Zwiódł go jej głos.
- Pani Moore, obawiam się, że panią przestraszyłem. Powiem moim znajomym... o pani. Że tu jest Bóg - to znakomite, naprawdę bardzo piękne. Pani chyba niedawno przybyła do Indii.
- Tak. Jak pan to poznał?
- Po tym, w jaki sposób pani do mnie mówi. Czy mogę sprowadzić dla pani powóz?
- Przyszłam tu tylko z klubu. Grają sztukę, którą widziałam w Londynie, i było tak gorąco.
- Jak się nazywa ta sztuka?
- "Kuzynka Kasia".
- Uważam, że pani nie powinna spacerować sama po nocy. Włóczą się tu różne podejrzane typy, a ze Wzgórz Marabarskich mogą zejść lamparty. Są też węże.
Wydała cichy okrzyk.; zapomniała o wężach.
- Na przykład taki żuk o sześciu plamach - mówił dalej. - Pani go podnosi, on gryzie, pani umiera.
- A pan chodzi tu sam.
- Ach, ja jestem przyzwyczajony.
- Przyzwyczajony do wężów?
Oboje się roześmieli.
- Jestem lekarzem - powiedział. Wąż nie miałby odwagi mnie ukąsić. - Usiedli oboje przy wejściu i włożyli wieczorowe buty. - Czy mógłbym pani zadać pytanie? Dlaczego przyjeżdża pani do Indii o tej porze roku, gdy kończą się chłody?
- Miałam zamiar wyruszyć wcześniej, ale nastąpiła pewna nieunikniona zwłoka.
- Niedługo klimat będzie tu dla pani bardzo niezdrowy! A [po co w ogóle przyjechała pani do Czandrapuru?
- W odwiedziny do syna. Jest sędzią dla miasta Czandrapur.
- Och nie, proszę mi wybaczyć, to niemożliwe. Nasz sędzia nazywa się Heaslop. Znam go bardzo dobrze.
- Mimo to jest moim synem - powiedziała z uśmiechem.
- Ależ pani Moore, jak to możliwe?
- Byłam zamężna dwa razy.
- Tak, teraz rozumiem, i pani pierwszy mąż zmarł?
- Tak, mój drugi mąż też.
- W takim razie jedziemy na tym samym wózku - powiedział tajemniczo. - A więc sędzia jest teraz pani całą rodziną?
- Nie, mam młodsze dzieci, Ralpha i Stellę, w Anglii.
- A pan sędzia jest bratem przyrodnim Ralpha i Stelli?
- Tak.
- Proszę pani, to niezwykle dziwne, bo podobnie jak pani mam, ja też mam dwóch synów i córkę. Czy to nie jest jazda na tym samym wózku?
- Jak się nazywają? Bo chyba nie Ronny, Ralph i Stella?
Ten pomysł go zachwycił.
- Nie, nie. Jak to śmiesznie brzmi! Ich imiona są zupełnie inne i zadziwią panią. Proszę posłuchać. Powiem pani imiona moich dzieci. Pierwsze nazywa się Ahmed, drugie nazywa się Karim, trzecie, moja najstarsza, Dżamila. Troje dzieci to dość. Zgadza się pani ze mną?
- Zgadzam się.
Przez chwilę oboje milczeli myśląc o swoich rodzinach. Kobieta westchnęła i wstała, żeby odejść.
- Czy zechciałaby pani może zwiedzić któregoś dnia szpital Minto? - zapytał. - Nie mam nic innego do zaproponowania w Czandrapurze.
- Dziękuję panu, już tam byłam, w przeciwnym razie bardzo chętnie poszłabym z panem.
- Przypuszczam, że wziął tam panią naczelny lekarz?
- Tak, razem z panią Callendar.
Głos mu się zmienił.
- Ach! Niezwykle czarująca pani.
- Może kiedy się ją lepiej pozna.
- Co takiego? Nie podoba się pani?
- Na pewno starała się być miła, ale nie mogę powiedzieć bym uznała ją za czarującą.
- Właśnie zabrała moją tongę nie pytając o pozwolenie - wybuchnął - czy taką osobę można uznać za czarującą?... A major Callender odrywa mnie co wieczór od kolacji z przyjaciółmi, a ja jadę natychmiast, psując sobie niezwykle przyjemną rozrywkę, i jego nie ma w domu, nawet nie zostawia żadnej wiadomości. Czarujące, czy tak? Ale jakie to ma znaczenie? Jestem bezradny i on o ty wie. Och, gdyby inni byli do pani podobni!
Trochę zaskoczona, odpowiedziała:
- Nie myślę, żebym rozumiała ludzi zbyt dobrze. Wiem tylko czy ich lubię, czy nie.
- A więc jest pani człowiekiem Wschodu.
Przyjęła jego towarzystwo w drodze powrotnej do klubu, a przy bramie wyraziła żal, że nie jest członkiem, bo mogłaby zaprosić go do środka.
- Hindusi nie maja wstępu do Klubu Czandrapur nawet jako goście - powiedział po prostu. Nie rozwodził się teraz nad swoimi krzywdami, bo był szczęśliwy. A gdy wędrował w dół zbocza w pięknym księżycowym blasku i znów zobaczył piękny meczet, poczuł, że ta ziemia należy przede wszystkim do niego. I co z tego, że garstka ospałych wyznawców hinduizmu była tam przed nim, a garstka chłodnych Anglików przyszła po nim?