Indyjskie prezenty. Relacja z podróży Marii Rzucidło
środa, 20 maja 2009
Nasze pierwsze wrażenie, to że znaleźliśmy się w raju. Z zakurzonych i zgiełkliwych ulic Varanasi przestępując bramę Yoga Mandir weszliśmy do zacisznego miejsca, pełnego zieleni i kwiatów, z przestronnym ogrodem urządzonym wg sztuki Wastu (staroindyjski pierwowzór Feng Shui, sztuki zagospodarowania przestrzeni), wychodzącym na rzekę. Ku naszej radości akurat wyjeżdżała stamtąd grupa Hiszpanów, zwalniając kilka pokoi. Nie zastanawialiśmy się ani chwili, wprowadziliśmy się.
To była od początku trochę zwariowana podróż. Wybraliśmy się do Indii w czwórkę - cztery osoby, które tak naprawdę niewiele się znały, a Indie znały z opowieści, książek i filmów. Tylko Ludmiła była raz w Indiach, Ania, Marcin i ja wyruszaliśmy w nieznane. Połączyło nas przemożne przekonanie, że to JUŻ, teraz nasza kolej, jedziemy do Indii! Kupiliśmy bilety do Delhi.
Na miejscu bardzo szybko się okazało , że każde z nas ma odmienne oczekiwania, plany i nastawienie do tej podróży, inaczej chce ją przeżyć duchowo. Dziękowaliśmy sobie za tę odrobinę szaleństwa, bo gdybyśmy zaczęli uzgadniać niuanse przed odlotem, do dziś tkwilibyśmy w Polsce. A tak, wspólnie ruszyliśmy na spotkanie z jedynymi znanymi nam w Indiach Polakami, Anią i Skarbkiem Rucińskimi, od lat mieszkającymi w Varanasi.
Ta podróż miała kilka ważnych, przeplatających się wątków: nauka tańca bharat nathiam z Manu Gurujim z Kerali, mieszkanie i praktyka jogi w aśramie Shri Yoga Mandir, spotkania ze Shri Gophalem Brahma Badurim i kontakty ze nietuzinkowymi ludźmi, kulturą, miejscami. Mieliśmy wrażenie, ze przebywając w Indiach co chwila jesteśmy obdarowywani przez opiekuńcze bóstwa prezentami.
Na początek opowiem o nauczycielu jogi, którego zesłał nam los w prezencie i o miejscu, w którym mieliśmy szczęście zamieszkać.
Miejsce.
Varanasi (Benares) jest uznane za święte miasto hinduizmu. To jedno z najstarszych miast świata jest położone nad brzegiem Gangesu, rzeki czczonej tu jak bogini (Ganga Devi, Gangaji), kochanej jak matka ("Mother Ganga"), która troskliwie opiekuje się swoimi dziećmi - wiernymi, nie szczędząc im błogosławieństw... To tutaj zmierzają pielgrzymki pobożnych Hindusów, chcących rytualną kąpielą w Gangesie zmyć złą karmę - grzechy doczesne i z poprzednich wcieleń. Przyjeżdżają tu też ludzie, którzy chcą umrzeć i być skremowanym nad świętą rzeką oraz ci, którzy chcą zawrzeć małżeństwo na schodach nad rzeką...
Ponieważ przyjechaliśmy do Varanasi w okresie poprzedzającym Shivaratri, jedno z najważniejszych świąt hinduistycznych, poświęcone Sziwie, aktywność na ghatach (ciągach kamiennych schodów zstępujących z wysokiego brzegu ku wodom Gangesu) była dość znaczna., a w mieście niełatwo było znaleźć pokój czy mieszkanie.
Wybierając się do Indii żadne z naszej czwórki nie miało w planach regularnej praktyki jogi, chcieliśmy realizować inne swoje cele, podróżować. Życie miewa jednak swoje scenariusze i w Varanasi spotkaliśmy Krzyśka Steca.Krzysztof Stec, znany i zasłużony polski jogin , prywatnie wieloletni znajomy Ani. pisze właśnie na Uniwersytecie w Varanasi (Benares Hindu University) pracę naukową poświęconą różnym sekwencjom Surya Namaskar (Powitań Słońca). Kiedy się spotkaliśmy, Krzysztof szybko zatroszczył się o naszą praktykę jogi, no bo jak można jogi w Indiach nie ćwiczyć!. Trochę zaciekawieni, a trochę, aby go nie urazić, poszliśmy na rekonesans. Krzysztof wybrał dwie szkoły godne, jego zdaniem, polecenia, położone w pobliżu naszego hotelu. W jednej nauczyciel był akurat nieobecny, więc trafiliśmy do położonej nad samym brzegiem Gangesu Shri Yoga Mandir - szkoły jogi i ajurwedy, prowadzonej przez Pandita Peetambara Mishrę. I to był moment, który zdecydował o całym naszym pobycie w Indiach.
Przy szkole funkcjonuje coś pomiędzy aśramem a pensjonatem - można wynająć pokoje na terenie szkoły, nie jest to związane z koniecznością pobierania nauki, mistrz oczekuje jednak podstawowego szacunku dla praktyki i zwyczajów panujących w hinduskim domu.
Nasze pierwsze wrażenie, to że znaleźliśmy się w raju. Z zakurzonych i zgiełkliwych ulic Varanasi przestępując bramę Yoga Mandir weszliśmy do zacisznego miejsca, pełnego zieleni i kwiatów, z przestronnym ogrodem urządzonym wg sztuki Wastu (staroindyjski pierwowzór Feng Shui, sztuki zagospodarowania przestrzeni), wychodzącym na rzekę. Ku naszej radości akurat wyjeżdżała stamtąd grupa Hiszpanów, zwalniając kilka pokoi. Nie zastanawialiśmy się ani chwili, wprowadziliśmy się.
Pokoje w Yoga Mandir są bardzo wygodne, standard łazienek znakomity, nawet uwzględniając różnice w indyjskim i zachodnim pojmowaniu komfortu. W porównaniu z hotelem - duuużo lepiej za tę samą cenę.
Cudowne było poczucie z jednej strony odizolowania od miasta, z jego atrakcjami i żywiołowością, a z drugiej - całkowitej swobody i niezwykłej duchowej atmosfery.
Mogliśmy do woli wylegiwać się na zielonych trawnikach, spożywać na nich nawet posiłki, które przyrządzaliśmy sobie sami w wygodnej kuchni albo zamawialiśmy u żony gospodarza (pycha!).
Co więcej, kamienny, zacieniony taras był wspaniałym miejscem na nasze lekcje tańca bharat nathiam. Nauczyciel tego tańca, Ambanandanath Puri, zwany Manu Gurujim przyjechał do nas aż z Kerali. Jako niezwykle skromny człowiek nie narzekał nigdy na nic, ale był zachwycony, kiedy przeprowadziliśmy się z niezłego hotelu Om Guest House do Yoga Mandir. My też byliśmy zachwyceni, gdy mogliśmy przypatrywać się i przysłuchiwać rozmowom obu mistrzów, którzy wyraźnie cieszyli się ze swego towarzystwa.
Kąpiel w świętej rzece.
Peetambar, nasz mistrz, zaczynał dzień od kąpieli w Gangesie i złożenia uszanowania bogom w kilku niewielkich świątynkach położonych powyżej ghatów. Po kilku dniach, za zgodą mistrza, zaczęłyśmy mu z Ludmiłą w tych wyprawach towarzyszyć. Mistrz nazywał ten czas, spiritual time, czasem dla duszy. Wyruszaliśmy o 5 rano, było jeszcze ciemno, a że w Varanasi często wyłączają prąd, dobrze było mieć ze sobą latarkę, aby się nie potknąć na nierównych uliczkach. Z dzielnicy Nagwa szliśmy nad rzeką mijając Assi Ghat i zatrzymywaliśmy się na Tulsi Ghat, gdzie wchodziliśmy do wody. Mężczyźni rozbierają się do kąpieli, kobiety pozostają całkowicie zakryte. Właściwie nie widuje się tu chętnych na kąpiel kobiet z Europy czy Ameryki (tzw. westernsów), które być może rozważałyby założenie bikini. Hinduski, które w wodzie przeważnie zostają blisko brzegu, wchodzą do rzeki ubrane w sari. My, zachęcone przez Peetambara, odpływałyśmy daleko od brzegu, uważając, żeby dość silny nurt nie zniósł nas za daleko. Okazało się, że cienkie długie spodnie i bawełniana bluzka z rękawami są całkiem wygodnym strojem kąpielowym. Na zakończenie trzykrotnie zanurzałyśmy się wraz z głową i robiłyśmy w wodzie pełny obrót w prawo. Przebierałyśmy się potem w suche ubrania, zasłaniając jedna drugą dużym szalem (skromność to ceniona tu cecha) i nasłuchując intonowanych cicho przez mistrza mantr. Peetambar miał zawsze ze sobą metalowy dzbanek, do którego nabierał wody z Gangesu, by polać nią shivalingham (symbol boga Sziwy) w czasie modlitwy w jednej z odwiedzanych świątynek.
Wchodziliśmy schodami do samej góry, a na Tulsi Ghat to podejście jest swego rodzaju wyczynem, i ruszaliśmy do świątyń. O tej porze spotyka się tam tylko Hindusów, obojga płci. Trzymałyśmy się z Ludmiłą krok za mistrzem, naśladując jego ruchy i gesty, a on dyskretnie troszczył się, abyśmy nie poczuły się zagubione i zawsze pamiętał, aby zrobić znak świątynną farbką między naszymi brwiami, w miejscu "trzeciego oka" (adźńa czakra). Instynktownie przez cały czas zachowywałyśmy milczenie, dopiero dużo później mistrz powiedział nam, że nieświadomie stosowałyśmy praktykę zwaną shahastra, pozwalającą rozmawiać dopiero po zakończeniu porannych rytuałów lub medytacji. Po rytuale arati w ostatniej ze świątynek Peetambar objaśniał nam znaczenie tych porannych praktyk.Wracaliśmy do Yoga Mandir około szóstej, w samą porę, żeby usiąść w ogrodzie i obserwować, jak słońce wschodzi nad Gangaji... Kilka słów w kwestii bezpieczeństwa, higieny i różnych obaw związanych z wodami Gangesu. Nie planowałam tych kąpieli, wcześniej raczej myślałam o takiej możliwości jako o brawurze, jednak kiedy w spokoju przedświtu znalazłam się nad brzegiem Gangesu, nie miałam żadnych wątpliwości, zawierzyłam intuicji i zanurzyłam się w wodzie z pełną ufnością.
Na początku pobytu w Indiach stosowałam się do wszelkich wskazówek doświadczonych podróżników: pij wodę tylko ze szczelnie zamkniętych butelek, nie jedz nic surowego, chyba że odkażone wodą z citroseptem, myj zęby w wodzie mineralnej. Ale kiedy hindus podaje ci prasad, czyli częstuje z ręki poświęconym pożywieniem, możesz go nie przyjąć, albo podziękować i z ukłonem natychmiast włożyć do ust. Jakoś to drugie rozwiązanie było mi bliższe. A jak odmówić na hinduskim weselu poczęstunku sałatką owocową i lodami? Po kąpieli w Gangesie już całkiem przestałam zawracać sobie głowę, jako jedyną wskazówkę stosując: nie jedz w drogich restauracjach i hotelach dla białych turystów, bo tam jedzenie może być nieświeże.
Nikogo nie namawiam do takiego zachowania, ale faktem jest, że jako jedyna z "wycieczki" ani razu nie uległam zatruciu, nie
chorowałam ani w Indiach, ani po powrocie.
Praktyka.
O 7 rano, na górnym tarasie, czyli dachu aśramu, zaczynaliśmy sesję jogi. Przychodzili też ludzie spoza aśramu, mieszkający w Varanasi przyjezdni wielu narodowości. Przez 2 godziny ćwiczyliśmy asany, pranajamy, intonowaliśmy mantry i robiliśmy mudry przed oczami mając wody Gangesu. Praktyka asan z początku wydawała mi się - "doświadczonej iyengarówce" - niezbyt wymagająca. Ćwiczyliśmy bez żadnych pomocy, czasy trwania w asanach nie były zbyt długie, niewiele powtórzeń, nieco inna technika wykonywania asan. Jednak już po kilku dniach zauważyłam, jak niesamowicie korzystnie zmienia się moje ciało, oddech, zakresy ruchu i rozluźnienia, jak wspaniałe mam samopoczucie i mnóstwo dobrej, spokojnej energii w sobie.
W czasie sesji ćwiczyliśmy asany z każdej grupy - zaczynaliśmy od powitań słońca i powitań księżyca, potem pozycje stojące, odwrócone, siedzące, na mięśnie brzucha, rozciąganie nóg, skręty, wygięcia do tyłu, do przodu, relaks. Całe ciało, każdy jego zakamarek, było poruszone, ożywione, oczyszczone i uspokojone. Praktyka odbywała się w niesłychanie przyjaznej, pogodnej atmosferze, ze strony mistrza padały wskazówki i zachęty, nie ponaglenia. Sokolim wzrokiem zauważał nasze bloki w ciele i kontuzje i pokazywał, jak ćwiczyć, aby je przepracować. Pranajamy, mantry i mudry harmonizowały nas mentalnie, dawały niesamowite odczucie tu i teraz. Trudno lepiej rozpocząć dzień. Po kilku dniach zauważyliśmy, jak łatwo i bez napięcia wchodzimy w bardziej zaawansowane warianty asan.
Jeśli byli chętni, sesje jogi odbywały się też po południu, a przez cały dzień mogliśmy korzystać z rozległej wiedzy i talentów mistrza. Nas głównie interesowała ajurweda, w której biegłość jest rodzinną tradycją Mishrów od wielu pokoleń. Mogliśmy skorzystać z indywidualnych konsultacji, masaży, ziołowych kuracji, a także porad duchowych i wskazówek do pracy nad sobą. Ci z nas, którzy zdecydowali się na to, obserwowali z dnia na dzień stałą poprawę, jakość życia zmieniała się dosłownie w oczach, a dotyczyło to zarówno kontuzji kolana czy uporczywego kataru, jak i … pojmowania swego miejsca w życiu.
Prawdziwą radość sprawiały te chwile, kiedy siadaliśmy razem na trawie, przy posiłku lub po prostu odpoczywając, z Peetambarem, Manu Gurujim, innymi gośćmi, i nagle robił się spontaniczny satsang, wiedliśmy rozmowy, słuchaliśmy nauki naszych guru, przebywaliśmy z nimi.
Wszystko, co nas tu spotkało - praktyka jogi i dobrodziejstwa ajurwedy, codzienny kontakt z mistrzami - spowodowało, że zakotwiczyliśmy w Yoga Mandir na miesiąc, mając okazję lepiej poznać to fascynujące, święte miasto, uczestniczyć w codziennym życiu jego mieszkańców, skorzystać z małej cząstki jego duchowych skarbów.
Maria Rzucidło