Moje pierwsze zajęcia jogi. Michał
czwartek, 19 grudnia 2013
Publikujemy trzeci tekst nadesłany na Konkurs "Moje pierwsze zajęcia jogi". Autor decyzją jury został laureatem pierwszego miejsca.
Tematem konkursu są co prawda PIERWSZE zajęcia jogi, ale mój pierwszy raz z jogą miał kilka odsłon i trochę się przeciągnął w czasie i przestrzeni. Kilka razy wchodziłem na drogę jogi, przechodząc od pobłażliwości, sceptycyzmu, podejrzliwości i arogancji wyobrażeń do praktyki i zmiany. Do przeczytania tego tekstu zapraszam zwłaszcza chłopaków. Tych silnych, aktywnych, patrzących z wyższością i pobłażaniem na te śmieszne "dziewczyńskie wygibasy" i rozciąganie.
Pierwszy kontakt z jogą to widok mojej żony - na początku jej przygody z jogą - próbującej ustawiać się w domu na macie w jakichś takich dziwnych pozycjach. Z mojej perspektywy - człowieka, który od kilkunastu lat trenował kilka razy w tygodniu, czasem dwa razy dziennie, wspinał się w skałach i górach, jeździł przez cały rok na rowerze, czuł, że jest silny i mocny - te pozycje wyglądały tak jakoś niepoważnie, ot takie tam rozciąganie dla dziewczyn. Nie widziałem w tym nic, co w jakikolwiek sposób by mnie pociągało, ciekawiło. Gdzie jest w tych wygibasach wyzwanie? Gdzie jest challenge? O co w tym chodzi i po co to robić? Dla dziewczyn? - fuknęła moja żona. Chodź i spróbuj, zobaczymy co powiesz.
Stanąłem na macie i spróbowałem zrobić - dziś już to wiem - psa z głową w dół i w górę oraz adho mukha virasanę. "Porowerowe" łydki, rozciągały się mniej więcej tak jak stal, plecy były sztywne i napięte, tyłek w virasanie nie zamierzał spocząć na piętach. Co jest? Przecież to wyglądało tak banalnie. Czemu nie mogę tego zrobić? Lekka konfuzja i odpowiedź, wytłumaczenie niepowodzenia, które nie raz jeszcze miało pojawić się w moich kontaktach z jogą. No dobra, faktycznie nie mogę tego zrobić, bo… bo ja mam mięśnie.
Później przekartkowałem "Światło Jogi" i tu kolejna konfuzja: ten starszy człowiek robi naprawdę trudne rzeczy! Hm, no dobra, może i nie jest to takie tam rozciąganie dla dziewczyn, ale wykręcanie się w takie supły na pewno nie jest zdrowe. To nie dla mnie, ja się wspinam. Wspinanie dawało mi wtedy jakąś wręcz poza fizyczną przyjemność. Bycie ze sobą tylko w tym momencie, z głową, nawet nie wolną, ale całkowicie pustą i spokojną. Skupiony, świadomy a jednocześnie wręcz nieistniejący. Później ten stan znalazłem jeszcze gdzieś. Już pewnie wiecie gdzie…
Po pewnym czasie w naszej rodzinie pojawiły się dzieci, żona w jogę wkręciła się jeszcze bardziej i zaczęliśmy jeździć na obozy jogi. Na pierwszym byłem w roli opiekuna do syna, na kolejnym już jako opiekun dwóch synów. Obserwacja "oferty dodatkowej" tych wyjazdów utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że to nie dla mnie. Jakieś gongi, wegetarianizm, warsztaty tańca, delikatny powiew new age podlanego sosem trochę egzaltowanej duchowości - to nie moja bajka. Na zimowych warsztatach prowadzonych przez X, namówiony przez żonę postanowiłem jednak spróbować. Grupa dla początkujących , na sali sporo ludzi, którzy wyglądali i ćwiczyli, jakby swoje ciało próbowali zmusić do czegokolwiek ostatnio na lekcji wf w podstawówce. Co ja tu robię? Dobra, pochodzę trochę, może się nauczę jak efektywnie rozciągać się po treningach. Pierwsze zaskoczenie - prowadzący: wesoły, dowcipny, nie epatujący żadną "duchowością" i co mnie zdumiało, potwornie wręcz silny. Kurcze, jak on to robi? Z wieloma asanami dla początkujących dawałem sobie, tak mi się przynajmniej wtedy wydawało, całkiem dobrze radę, ale inne były absolutnie poza zasięgiem. Na obrazie własnej sprawności zaczęły pojawiać się rysy. Moje wytłumaczenie - tego nie zrobię bo… bo mam mięśnie - straciło rację bytu, prowadzący też je miał. Moje wytłumaczenie, zaklęcie traciło swoją moc…
Wróciliśmy do domu, postanowiłem ćwiczyć. Nie, nie jogę jeszcze, ale jak to sobie nazwałem, takie tam rozciąganie inspirowane jogą. Musiałem przyznać, że to co zobaczyłem, czego spróbowałem dało mi do myślenia i skonstatowałem, że jest to jednak sprytnie wymyślony system i może warto trochę się w to pobawić. Po jakimś czasie zapał minął - trudno było godzić "jogę" z treningami wspinaczkowymi i bieganiem - odpuściłem.
Kolejny obóz, lato nad morzem, pogoda piękna, rodzina w komplecie, wszyscy zadowoleni. Tereny do biegania świetne, wzięliśmy rowery, w hotelu była siłownia. Myślałem, że będzie dobrze - pobiegam, pojeżdżę na rowerze ze starszym synem, na siłownię pochodzę - nie stracę formy wspinaczkowej, przecież po obozie jadę w góry. Joga? Czemu nie. Która grupa? Dla zaawansowanych - a co tam, spróbuję, najwyżej zrezygnuję na rzecz grupy dla początkujących, jak będzie za ciężko. No i faktycznie, zrezygnowałem po dwóch dniach… ale nie z jogi, a z porannego biegania i siłowni. Zestaw dwóch sesji dla zaawansowanych dziennie, siłowni i biegania okazał się zbyt obciążający a joga… tak, joga mnie złapała, nie chciałem z niej rezygnować. Na zajęciach konkretna praca i trening, byłem bardziej niż zadowolony… aha, na gongach też mi się spodobało.
Na zakończenie obozu postanowiłem, że po powrocie ze wspinania w Dolomitach zacznę ćwiczyć systematycznie, może nawet do jakiejś szkoły się zapiszę? Jednak jak to śpiewał David Bowie, chcesz rozśmieszyć Boga, to powiedz mu o swoich planach. W górach dopadła mnie kontuzja, uszkodziłem kręgosłup i nagle znalazłem się wśród tych, którym codzienne czynności przychodzą z trudem, a co dopiero aktywność sportowa, joga. Zły czas.
Po kilku miesiącach jakoś doszedłem do siebie, sprawności pełnej nie było, ale udawało się i wspinać i żyć. Trzeba było być tylko trochę czujniejszym, uważnym, bardziej się oszczędzać.
Pojechaliśmy na kolejny obóz, na którym pierwszy raz zetknąłem się z medytacją, czy też wstępem do niej, którą miały zaczynać się sesje jogi. Pierwsza reakcja - po co mi to? Tylko stracimy czas przeznaczony na jogę. Teraz joga była już ważna, bo miała stać się moim wehikułem prowadzącym do ponownej sprawności, tak sobie przynajmniej założyłem. Medytacja okazała się jednak niezwykłym doświadczeniem, joga z kolei pokazała mi jak iluzoryczne i pełne ograniczeń jest moje "jakoś doszedłem do siebie".
Gdy wróciłem do domu zacząłem ćwiczyć. Ja, zdeklarowany śpioch, aby pogodzić jogę z treningami wspinaczkowymi i rytmem życia rodzinnego, od roku i czterech miesięcy żeby poćwiczyć w domu, wstaję o 5:30, 4 - 7 razy w tygodniu. W międzyczasie, jakoś tak naturalnie przestało mi się chcieć wspinać, ale prawie 2 godziny porannej praktyki zostały. Zbieram się, żeby zacząć chodzić na jakieś zajęcia prowadzone, ale samodzielna praktyka, w czasie gdy rodzina jeszcze śpi, w domu jest spokojnie, a zwłaszcza to co dzięki niej mam, ciągle mnie trzyma w jej rytmie.
Co po tych latach - nieufnego obwąchiwania się z jogą, spotkań z nią, tych kilku pierwszych razy, okresów zapału, zarzucania praktyki i wreszcie zanurzenia się w niej naprawdę - mam? Okazało się, że te "dziewczyńskie wygibasy" potraktowane poważnie - sam nie wiem jak i kiedy - zmieniły mnie. Tylko i aż tyle. Co ciekawe, najpierw zauważyłem zmiany w sobie, później dopiero - szukając wyjaśnień - doczytałem, że tak właśnie działa joga. Wciąż nie rozumiem, jaka jest relacja między asanami, oddechem a tym, że się zmieniłem, ale czy muszę rozumieć wszystko?
Stałem się spokojniejszy, powiedziałbym, że bardziej oddalony, zdystansowany, ale bynajmniej nie niewrażliwy. Czuję się silny i zdrowy, bardziej obecny, świadomy, otwarty, mentalnie i fizycznie elastyczny.
Dzięki praktyce jogi jestem - nawet nie lepszym człowiekiem - jestem człowiekiem bardziej.
Michał
Zdjęcie autor
Redakcja dziękuję za udostępnienie swojego zdjęcia.