Moje pierwsze zajęcia jogi. Monika
poniedziałek, 20 stycznia 2014
Publikujemy piąty tekst z nadesłanych na Konkurs "Moje pierwsze zajęcia jogi". Teksty publikowane będą w kolejności, w jakiej do nas napłynęły i w jakiej ukazywały się na fb. Zapraszamy do lektury;-)
Byłam chudą, zakompleksioną i bardzo osamotnioną nastolatką. Odnajdywałam się w miłości do zwierząt i książek, czytałam wszystko, wszędzie i zawsze, ale mimo tego, dotkliwie odczuwałam pustkę, która była we mnie i wokół mnie. Pewnego razu pod nieobecność domowników poszłam do pokoju starszej siostry i z niepohamowaną ciekawością, zabarwioną sporą dawką strachu, zabrałam się za przeglądanie jej książek.
Książki ukryte były pod samym sufitem nad piętrowym drewnianym łóżkiem, które było osadzone na olbrzymiej trzydrzwiowej szafie. Należało wspiąć się po wąskiej drabince na górę do łóżka (projekt i wykonanie mojej siostry) a potem w skulonej pozie sięgnąć po jej skarby. Zabrałam wtedy gruby tom o Sokratesie, autobiografię Mahatmy Gandhiego i małe, błyszczące czarnobiałe zdjęcia. Te zdjęcia od pierwszego spojrzenia mnie zafascynowały i pomimo upływu kilkudziesięciu lat od tego myszkowania, pamiętam je doskonale. Przedstawiały one serię różnych jogowych pozycji z nazwą i opisem na odwrocie.
Kobieta na nich była piękna, po prostu cudna, wpatrując się w nią odczuwałam spokój, harmonię, może tęsknotę, jakiś blask i siłę. W ukryciu swojego pokoju studiowałam te opisy i próbowałam ją naśladować. Wydawało mi się to proste i przyjemne. Od niej zaczęło się moje zainteresowanie jogą.
Moje pierwsze zajęcia jogi odbyły sie znacznie później, w latach 80-tych. Swoją nauczycielkę Hathajogi odbierałam jako przemiłą, ciepłą, dojrzałą osobę, z delikatnym podejściem i z profesjonalnym nauczaniem. Tego potrzebowałam i prawie od początku dobrze mi szło. Lubiłam ten spokojny rytm zajęć, dokładność wykonania pozycji, harmonię ruchów i powtarzalność asan. Czułam sie też miło wyróżniona przez nauczycielkę, kiedy prosiła mnie o zademonstrowanie w grupie np. kobry, która przychodziła mi z łatwością.
Niestety z powodu zawirowań życiowych, (co by to nie oznaczało) nastąpiła u mnie przerwa w ćwiczeniach jogi, trwająca aż ćwierć wieku. Osiągając wiek dojrzały, chorowałam i znajdowałam się pod opieką chyba wszystkich możliwych specjalistów w przychodni. Oczywiście w miarę możliwości dbałam o siebie, ale czułam się coraz gorzej. Chodziłam regularnie na zlecone przez rehabilitanta zabiegi, gimnastykę korekcyjną, masaże, brałam dużo leków. W końcu reumatolog skierowała mnie do szpitala na pogłębioną diagnostykę. Streszczając te wydarzenia, przełomowe znaczenie miała dla mnie rozmowa lekarki w cztery oczy, mniej więcej takiej treści: "Niech pani w końcu pomyśli o sobie i zajmie się sobą! Chyba nie muszę pani tłumaczyć, skąd się biorą choroby psychosomatyczne?!"Dotarło to do mnie i zawstydziłam się. Powzięłam decyzję o istotnych zmianach w moim życiu. Fajnie było by doświadczyć takiego uczucia, kiedy przestałoby mnie wszystko boleć, czy jest to w ogóle możliwe?
Przypomniałam sobie, jak kiedyś lubiłam jogę. Znalazłam w mojej dzielnicy halę sportową i poszłam na pierwsze zajęcia jogi.
No i ten pierwszy raz.....!!! W najgorszym nawet śnie byłoby łatwiej. Było tragicznie ciężko, przestraszyłam się, że faktycznie jestem już fizycznym wrakiem, widziałam, że wyraźnie odstaję od ćwiczących a same ćwiczenia były jakieś dziwne, inne. Miałam wrażenie, że znalazłam się na poligonie, "komendy" wprawdzie brzmiały przyjaźnie, ale ja słyszałam: padnij-wstań, padnij-wstań, padnij-wstań... ! W całym dotychczasowym życiu, nie leżałam tyle razy twarzą do ziemi (chyba, że wczesne dzieciństwo). Już nawet chętnie bym na niej została, ale odpoczynek był dopiero na końcu.
Okazało się, że na moje pierwsze zajęcia jogi, trafiłam do grupy asztangowej, zgranej i zaawansowanej. Nie byłam w stanie złapać oddechu, zresztą nawet nie starałam się słuchać instruktora. Jakiś oddech ujjayi?! Czy też bandhy i dristi?! A do tego trzymać prosty kręgosłup, pępek wessany i skupienie tylko na sobie?!Kaszlałam, pociłam się i walczyłam z uczuciem silnej paniki. Włosy miałam mokre jak po umyciu, tylko zapach zdecydowanie nie ten.
Instruktor troszczył się o mnie od początku i zlecał mi łatwiejsze pomocnicze ćwiczenia, ja zaś wpatrywałam się uporczywie w faceta jogującego vis a vis (pomimo pouczenia, że patrzymy tylko na siebie), który bez wysiłku i z pogodną twarzą zmieniał asany. Miałam poczucie, że ten "trening" już nigdy się nie skończy a ja ostatecznie polegnę na tym poligonie.
Relaksując, czułam, że zaraz wybuchnę, starałam się jednak nie płakać publicznie. Wolno i ostrożnie wróciłam do domu, ciężkie okulary jeszcze ciągle zsuwały mi się po mokrym nosie, pomyślałam sobie, że będzie mi potrzebny ręcznik na ten poligon, suszarka i dużo wody, oraz coś przeciwbólowego.
Przed snem nasmarowałam się obficie maścią końską chłodzącą i stwierdziłam, że jest to za trudne dla mnie. Jednak po namyśle zaczęłam dalej chodzić na asztangajogę, dwa razy w tygodniu, a bezsporną zasługę miał w tym mój wspaniały instruktor. Swoją spokojną i życzliwą postawą, profesjonalizmem i zaangażowaniem dla ćwiczących, pasją do jogi, która mi się również udzieliła, delikatnym podejściem i ciekawym klimatem, który tworzył na zajęciach, zafascynował mnie, chyba podobnie jak kiedyś, moja nieznajoma joginka ze starych czarnobiałych zdjęć. Od początku też jakoś wiedziałam, że pomimo trudności fizycznych i nadmiaru ujemnych emocji, ten jogowy klimat mi odpowiadał, był jakby szyty na miarę i zapewniał mi stały rozwój i odpoczynek.
Od tych pierwszych zajęć minęły już dwa lata a może więcej. Praktykuję zazwyczaj codziennie, różne rodzaje jogi z różnymi instruktorami, ale te osoby wspomniane powyżej, mają dla mnie szczególne znaczenie. Chciałabym przy okazji podziękować wszystkim kolejnym nauczycielom za kolejne zajęcia jogi, które świadczą również o tym, że te pierwsze były OK.
Monika