10 dni w ciszy i mój pierwszy kurs medytacji Vipassana
czwartek, 27 stycznia 2022
Pamiętam dokładnie, kiedy pierwszy raz usłyszałam o Vipassanie. Coś we mnie wtedy drgnęło i czułam, że na pewno kiedyś, w odpowiednim czasie, zdecyduję się na tę praktykę. Kolejny raz o tej technice wspomniał mój nauczyciel Wiktor Morgulec. Podczas kursu nauczycielskiego jogi integralnej oglądaliśmy film na ten temat, a w czasie wykładów omawialiśmy pojęcie cierpienia w ujęciu buddyjskim (Duhkha) oraz Cztery Szlachetne Prawdy: istnieje cierpienie, istnieje przyczyna cierpienia, możliwe jest ustanie cierpienia, istnieje ścieżka prowadząca do ustania cierpienia. W czasie tych wykładów po raz kolejny poczułam, że ta praktyka prędzej czy później mnie zawoła. Wiedziałam też, że zawoła mnie we właściwym momencie.
W ciągu kilku następnych miesięcy co jakiś czas Vipassana pojawiała się jako temat rozmowy na niektórych spotkaniach, w czasie których zawsze miałam w planach jak najszybciej ustalić najdogodniejszą dla mnie datę wyjazdu. Na te 12 dni trzeba przecież zorganizować zastępstwo, znaleźć do tego taki weekend, gdzie nie będę miała akurat szkoły lub innych warsztatów. W praktyce po prostu zapominałam usiąść z kalendarzem i wszystkiego ustalić, ale na pytania o moją chęć wyjazdu na Vipassanę zaczęłam odpowiadać „Wiem, że to jest coś dla mnie i na pewno wszystko tak się poukłada, że pojadę w najodpowiedniejszym dla mnie czasie”.
W sierpniu tego roku, tydzień po śmierci mojej mamy, byłam na letnim wyjeździe w ramach kursu Naturoterapii. Mieszkaliśmy w leśnym ośrodku nad Wartą, gdzie zasięg telefoniczny był znikomy. Drugiego czy trzeciego dnia pobytu moja przyjaciółka zakomunikowała, że idzie poszukać dobrego połączenia internetowego, ponieważ nazajutrz można zapisać się na Vipassanę. I wtedy wiedziałam, że właśnie zostałam wezwana – bez mojej ingerencji, bez planowania, bez ustalania najlepszego dla mnie czasu. To był dla mnie najwłaściwszy moment na wejrzenie w głąb siebie i uporanie się ze stratą. Moje zgłoszenie wypełniałam zupełnie bez oczekiwań, ale z poczuciem, że jestem gotowa. Kilka dni później otrzymałam wiadomość o przyjęciu mnie na kurs. Do ośrodka Dhamma Palava jechałyśmy razem z Dorotką, dzięki której nieprzypadkowo zapisałam się na kurs. Kiedy uruchomiłam samochód na desce rozdzielczej zobaczyłam godzinę 11:11, natomiast w momencie zatrzymania się na parkingu w Dziadowicach zegar pokazywał 3:33. Nie potrzebowałam już kolejnego potwierdzenia, że jestem we właściwym miejscu.
Rejestracja przebiegła szybko i sprawnie, bez oporów oddałam telefon napisawszy uprzednio ostatnie wiadomości. Następnie udałam się do przydzielonego mi, niewielkiego pokoiku, w którym znajdowało się łóżko, wieszak i cztery niewielkie półki na ubrania. Przy pokoju miałam też małą łazienkę z prysznicem - wszystko schludne, białe i bez jakichkolwiek ozdób – minimalizm w najczystszej postaci. Starannie ułożyłam ubrania w wyznaczonym miejscu, oblekłam kołdrę i poduszkę przywiezioną ze sobą pościelą. Usiadłam na skraju łóżka i przez chwilę zagłębiłam się w refleksji – a więc w tym miejscu spędzę następne 12 dni - w ciszy, bez książek, odtwarzaczy muzyki i innych zbędnych przedmiotów, które mogłyby zakłócać moją uwagę. Kiedy na przywiezionym, analogowym budziku zaczęła zbliżać się godz. 17:00 udałam się do jadalni na spotkanie organizacyjne – ostatnie, podczas którego będzie można jeszcze rozmawiać z innymi uczestnikami, ostatnie, podczas którego niecałe sto uczniów siedziało wspólnie. Po omówieniu regulaminu udaliśmy się na pierwszą medytację, po której obowiązywało nas już szlachetne milczenie oraz segregacja kobiet i mężczyzn, dla których przewidziane są osobne części jadalni i sali medytacyjnej oraz oddzielone niewielkim ogrodem domki mieszkalne. Rozpoczęliśmy oficjalnie kurs.
Każdego dnia o 4:00 wybrzmiewały poranne gongi. Pierwsza medytacja zaczynała się o 4:30 i trwała dwie godziny. Można było medytować w pokoju lub na sali – zawsze wybierałam tę drugą opcję, ponieważ pozostanie w pokoju prawdopodobnie zakończyłoby się drzemką. Przez pierwsze trzy dni kursu praktykowaliśmy technikę Anapana – czyli obserwowanie swobodnego przepływu oddechu oraz doznań, jakie przy tym pojawiają się w okolicy nozdrzy i nad górną wargą. Zauważyłam, że w warunkach zapewnionych na kursie o wiele łatwiej jest mi całkowicie wyciszyć umysł i skoncentrować się na tak subtelnych doznaniach. W końcu nie trzeba o niczym myśleć: zawodowe zadania i terminy nie zaprzątają głowy, rzadko pojawiają się pomysły na to, jak spędzić dzień, bo harmonogram jest z góry ustalony. Nie trzeba też martwić się o to, co zrobić na obiad albo czy trzeba jechać na zakupy, bo w czasie trwania kursu nie wolno opuszczać wyznaczonego, niewielkiego terenu ośrodka. Pozostaje tylko oddać się medytacji.
Śniadanie w formie bufetu zaczynało się o 6:30. Mieliśmy stałe miejsca do spożywania posiłków oznaczone numerem pokoju. Najwięcej uczniów siedziało przodem do ściany lub okna – mnie przypadło to drugie co bardzo mnie ucieszyło, bo lubiłam obserwować ogród w różnych odsłonach podczas jedzenia. Po posiłku zazwyczaj szłam na krótki spacer w wydzielonej dla kobiet części niewielkiego lasku. Było to tak naprawdę kilka krzyżujących się ścieżek między drzewami, po których chodziło się tam i z powrotem, mijając czasem pozostałych spacerujących. Szlachetne milczenie dotyczyło nie tylko mowy – zakazane było jakiekolwiek komunikowanie się ze sobą np. gestem czy mimiką, dlatego zazwyczaj chodziliśmy z lekko pochylonymi głowami, aby nie utrzymywać kontaktu wzrokowego.
Kolejne gongi wzywały na medytacje o 8 rano. Była to obowiązkowa, godzinna praktyka z nauczycielami obecnymi na sali. Od czwartego dnia podczas tej, oraz dwóch innych 60 minutowych sesji należało siedzieć w bezruchu, bez możliwości zmiany skrzyżowania nóg czy ułożenia rąk. W praktyce oznaczało to niejednokrotnie zmierzenie się z bólem, drętwieniem i szeregiem innych odczuć w ciele. Pamiętam, jak podczas jednej z pierwszych takich sesji czułam niewyobrażalny ucisk w prawym biodrze. Odczucie było bardzo intensywne, przeszywające aż do kości i nad wyraz niekomfortowe. Kiedy umysł krzyczał, żeby odpuścić, wychodziłam mu naprzeciw, obserwując to odczucie bezstronnie, nie nadając mu negatywnych ani pozytywnych cech. Czułam jak wrażenie przybiera na sile, jak dochodzi do niego mrowienie, uczucie gorąca i drętwienie. Trwało to do momentu, aż w totalnej kapitulacji przyjmowałam, że tak po prostu jest i nic z tym teraz nie zrobię – i wtedy właśnie ból odpuszczał. To całkowite poddanie, porzucenie ego i zgoda na wszystkie odczucia sprawiały, że emocje nagromadzone w ciele po prostu się rozpuszczały. Kilka minut przed końcem godzinnego siedzenia z głośnika wybrzmiewał śpiew S.N. Goenki, który zwiastował, że fizyczne cierpienie niedługo się zakończy i będzie można się ruszyć. Po jego ustaniu mieliśmy kilka minut przerwy na toaletę lub krótki spacer, a następnie kolejne dwie godziny medytacji aż do obiadu o 11:00. Dla uczniów, którzy już wcześniej uczestniczyli w kursie był to ostatni posiłek w ciągu dnia.
Poobiednie bloki medytacyjne trwały od 13:00 do 17:00, z jedną obowiązkową medytacją na sali w obecności nauczycieli o 14:30. O 17:00 była przerwa na herbatę, a młodsi uczniowie mogli również dostać owoc. Wszelkie moje obawy na temat tego, że podczas kursu będę głodna ustały już na początku. Chyba bardziej doskwierało mi uczucie przejedzenia mimo tego, że na śniadanie i obiad nakładałam sobie raczej niewielkie porcje. Od czwartego dnia zrezygnowałam więc z popołudniowego owoca – jestem przyzwyczajona do regularnego ruchu, a jakakolwiek aktywność fizyczna poza spacerami była zabroniona, więc mój metabolizm bardzo zwolnił. Ostatnie obowiązkowe dla wszystkich punkty dnia to medytacja o 18:00, wykład S.N. Goenki puszczany w formie filmu oraz następujące po nim półgodzinne siedzenie. O 21:00 mogliśmy wreszcie udać się do swoich pokojów.
Mój pierwszy pobyt w ośrodku Dhamma Palava dostarczył mi wielu ciekawych wglądów na swój temat. Przekonałam się, że tak naprawdę nie potrzebuję wielu rzeczy, żeby czuć się dobrze. Nie tęskniłam zbytnio za kontaktem ze światem, za moimi nawykami i uciechami, które zostawiłam za sobą. Zobaczyłam, jak wiele radości mogą sprawiać rzeczy, których być może nie zauważyłabym w natłoku codziennych spraw. Pewnego dnia zobaczyłam w swoim pokoju biedronkę. Siedziałam na łóżku i obserwowałam, jak spaceruje po jego krawędzi, a później po mojej ręce. Wychodząc na medytację położyłam ją na parapecie za oknem by po powrocie dostrzec, że czeka na mnie w tym samym miejscu. Przekonałam się też, jak bardzo mój umysł potrzebuje rozrywki i stymulacji kiedy pierwszego dnia siedząc na łóżku z kubkiem herbaty w ręku z zainteresowaniem studiowałam znalezioną na półce instrukcję sprzątania pokoju – jedyną rzecz dostępną do czytania. Regularna praktyka medytacji sprawiły, że osiągnęłam połączenie ze swoim ciałem jakiego nie znałam wcześniej. Byłam w stanie poczuć każdy jego fragment i przenieść się świadomością do jego najdrobniejszych części aż do całkowitego rozpuszczenia, kiedy poczucie posiadania ciała po prostu znika, a wszystko jest tylko zbiorem wibrujących cząsteczek energii.
Jestem głęboko przekonana, że udział w kursie Vipassany był niezwykle ważną lekcją na mojej drodze. Ponownie więc zawierzam Wszechświatowi i czuję, że podążę tą drogą jeszcze nie raz, aby jeszcze lepiej poznać siebie.
Karolina Zdrada