Medytacja w Suan Mokkh. Krystyna Białowolska
środa, 19 maja 2010
Moja tegoroczna dalekowschodnia eskapada zaprowadziła mnie do Tajlandii. Podróżując w ubiegłym roku po południowych Indiach spotkałam niezależnie od siebie 4 różne osoby, z 3 różnych stron świata, które opowiadały o medytacji w Suan Mokkh w Tajlandii. Bardzo zapragnęłam tam pojechać. I udało się.
Medytacją interesowałam się od dawna. 4 lata temu byłam na kursie Vipassany wg Goenki organizowanym od paru lat Polsce. Potem jeszcze służyłam na jednym kursie i czasem uczestniczę w dostępnych dla starszych uczniów siedzeniach jednodniowych w Warszawie. Jak na razie nie udało mi się powtórzyć całego 10 dniowego kursu. Mam wrażenie, że było to dla mnie zbyt silne doświadczenie.
Słysząc o medytacji w Tajlandii, gdzie miał być podobny schemat kursu jak na Vipassanie: 10 dni pełnego milczenia, wstawanie o 4 rano, 2 posiłki dziennie (ostatni w południe), medytacja siedząca, wykłady. Ale dodatkowo również medytacja w chodzeniu, 1,5 godz. hatha jogi dziennie i chanting (śpiewna recytacja buddyjskich tekstów w języku pali), a także karma joga, czyli jak to było określone "choras" - posługa.Pomyślałam, że jest to bardziej odpowiednie dla mnie niż Vipassana.
Jestem ajurwedyjskim typem Vata, którego istotą jest zmienność - potrzeba ruchu. Goenka, sądząc ze zdjęć i opisów, jest typem Kapha - ciężkim, statycznym i być może dlatego jest zwolennikiem medytacji w bezruchu. Co prawda jest to moja prywatna teoria, ale wydaje mi się, że ma sens. W Centrum Medytacyjnym w Suan Mokkh przez cały rok, 1 dnia każdego miesiąca, są organizowane kursy medytacji Anapanasati. Ana - wdech, apana - wydech, sati - obserwacja, co daje w skrócie anapanasati - medytację polegająca na obserwacji oddechu.
Samo Centrum Medytacyjne robi bardzo przyjemne wrażenie. Położony z dala od cywilizacji szereg obiektów służących medytacyjnemu odosobnieniu. Rozrzucone wśród palm, kwitnących drzew i krzewów proste ale przyzwoicie utrzymane niewysokie budynki. Właściwie budynkami były tylko dormitoria. Miejsca gdzie medytowaliśmy, ćwiczyliśmy, a także jadalnia, to były tylko dachy na słupach chroniące przed słońcem i deszczem. Cóż, nie wszyscy potrzebują ścian, żeby chronić się przed chłodem. Po wstępnej rozmowie, w czasie której odpowiadałam na pytania w rodzaju skąd dowiedziałam się o kursie, dlaczego przyjechałam, czym się zajmuje na co dzień, zostałam skierowana do dormitorium.
Dormitorium składało się z pojedynczych niewielkich cel wyposażonych w drewniane łóżko z materacem z desek, cienką słomianą matę i drewnianą poduszkę, a także sznurek do wieszania ubrań. Każdy też dostał moskitierę i cienki pled, który mógł służyć do przykrycia lub jako materacyk.
Drewniana poduszka wzbudziła u wszystkich wiele kontrowersji, ale okazała się nad wyraz wygodną. Nie korzystałam z niej jednak przez cały czas, gdyż taka twarda poduszka powinna być dobrze dobrana do danej osoby. Dla mnie była ciut za wysoka. Popołudniu oprowadzono nas po całym ośrodku pokazując, co jest gdzie i jak mamy się zachowywać. Spory niepokój nowicjuszy wywołała instrukcja jak unieszkodliwić skorpiona, który może przypadkiem znaleźć się w naszej sypialnej celi.
Mianowicie należy go przykryć plastikową miseczką, miseczkę przykryć papierem, potem wrzucić go do plastikowego wiadra i tam zostawić do rana (po gładkiej ścianie wiadra, skorpion podobno nie może się wydostać), a rano wynieść gdzieś dalej do dżungli i wypuścić. Jasne - Ahimsa. A poza tym wszystkie zwierzęta były tam wcześniej niż ludzie. To ludzie w dżungli są intruzami.
Szczególne zainteresowanie wzbudziło "hot springs" czyli gorące źródło. Była to dosyć głęboka niecka w skałach otoczona bujną roślinnością i wypełniona bardzo ciepłą, słoną wodą. Jak nas poinstruowano, kobiety miały się kąpać nie w kostiumach kąpielowych ale w sarongach - szerokich rurach z bardzo kolorowego kwiecistego materiału, którymi należało się po prostu owinąć. Ponieważ materiał był słabo umocowany na ciele, musiałyśmy się wolno i ostrożnie poruszać, aby sarong nie opadł. Dodawało to sporo gracji ruchom kobiet. Szum nieustannie napływającej i odpływającej wody, głosy ptaków, odbijające się w wodzie niebo, roślinność wokół i poruszające się w zwolnionym tempie, w pełnym milczeniu kobiety w kwiecistych tkaninach tworzyły niezapomnianą magiczną atmosferę. Jest to jedno z moich najbardziej urokliwych wspomnień.
O 12.30 był ostatni posiłek tego dnia składający się z ryżu, warzyw w 2 postaciach i sałaty, a także bananów na deser. I od tego dnia codziennie o 8 było śniadanie - zupa z soczewicy i zielona sałata + banany, a o 12.30 obiad składający się z podobnych, ale trochę innych dań, na tyle innych, że menu nie znudziło się do ostatniego dnia kursu. Wieczorem o 18 była jeszcze słodzona herbata, albo pyszne kakao.
W dniu przyjazdu, wieczorem w sali medytacyjnej było pierwsze spotkanie z nauczycielami i początek milczenia. Od tej pory schemat dnia był niezmienny.4 rano pobudka
4.30 medytacja + nauki dharmmy, potem 1,5 godz. hatha jogi,
8 śniadanie, potem karma joga i kto zdążył "hot springs",
10 medytacja siedząca na zmianę z chodzącą,
12.30 obiad i chwila dla siebie (pranie, poobiednia drzemka)
14.30 wykład główny (często świetnie prowadzony przez mnicha z Anglii),
potem chanting, medytacja w chodzeniu lub siedząca,
18 herbata hot springs, mycie, sprzątanie, pranie,
19.30 medytacja siedząca na zmianę z chodząca do 21.
21.30 wyłączano do 4 rano prąd w dormitorium.
Medytacja w chodzeniu to nie jest zwykły spacer. Chodzi tu o bardzo powolne i świadome wykonywanie każdego kroku w rytm oddechu. Jednym ten pojedynczy krok zajmował 15 sekund, innym 5, a jeszcze inni robili 5 kroków na 5 sekund. Cóż, indywidualne rytmy różnią się.
Co mi najbardziej odpowiadało?* Włączenie do medytacji ruchu. Medytacja w chodzeniu jest również praktykowana przez wielu Mistrzów Dalekiego Wschodu i polecana przez Dalajlamę.
* Włączenie ćwiczeń hatha jogi udrażniających i oczyszczających kanały energetyczne. Dzięki czemu medytacja może być pełniejsza.
* Otoczenie - bezpośredni kontakt z przyrodą . Drzewa z kwiatami o intensywnie nasyconych barwach i oszałamiających zapachach. Niezliczone głosy ptaków, cykady, rechot żab, które towarzyszyły nam w czasie medytacji. Z zadziwiającą regularnością pojawiające się i milknące kolejno w czasie upływu godzin. W ciągu dnia można było zobaczyć iguanę - zadziwiający stwór jaszczuropodobny, dostojnie wędrujący wśród bujnej roślinności.
* Karma joga - sprzątanie łazienek, jadalni, sal medytacyjnych, zamiatanie liści spadających z drzew. Wykonywanie takiej pracy zajmowało około pół godz. dziennie, czyli niezbyt dużo, a pozwalało poczuć się troszkę pożytecznym i cementowało medytującą społeczność, bo każdy wykonywał coś dla innych. Co mi nie bardzo opowiadało?
* To, że dyscyplina milczenia nie przez wszystkich była respektowana, szczególnie w końcowej fazie.
* Wykłady w porównaniu z wykładami Goenki na Vipassanie - nie były aż tak dobre. Ale ponieważ kurs medytacji polega na nieustannej pracy z własnym umysłem, wykłady, czyli wiedza z zewnątrz jest poniekąd sprawą nie najważniejszą. Ale szkoda, że nie były bardziej interesujące.
Na początku było 126 uczestników, potem ta liczba znacznie zmalała. Ponieważ milczeliśmy cały czas, nie wiem, dlaczego ludzie wyjeżdżali. Czy było dla nich zbyt ciężko, czy mieli jakieś inne powody? Co ciekawe było aż 7 Polaków.
Pobyt w Suan Mokkh uważam za niezwykle udany. Ten rodzaj medytacji, jest najbardziej "mój". Być może dlatego, że przed laty, w Akademii Hatha Jogi jeszcze w poprzednim miejscu, w szkole na Nowym Świecie, rozpoczynałam swoją przygodę z medytacją właśnie od obserwacji oddechu. W niedzielę o 8 rano zajęcia: pranajama i medytacja prowadzone przez Sławka Bubicza. Było cicho, często świeciło słońce i za oknem śpiewały ptaki. Przychodziło całkiem sporo osób. Bardzo to mile wspominam.Jeżeli dla kogoś Vipassana wg Goenki jest zbyt mocnym naprężeniem liny (szczególnie dla ajurwedyjskich typów Vata), a wyjazdy na wakacje z jogą - zbyt słabym, polecam Anapanasati w Tajlandii.
Pobyt w Suan Mokkh rozjaśnił wiele moich medytacyjnych wątpliwości i uporządkował całość. Krystyna Białowolska
Regularnie praktykuję jogę od 1995. Brałam udział w wielu warsztatach doskonalących u znanych i cenionych nauczycieli jogi Iyengara w kraju i w Indiach. W 2007 ukończyłam kurs dla nauczycieli jogi wg metody Sivanady prowadzony przez Yoga Vedanta Forest Academy, otrzymałam tytuł Yogi Siromani i zaczęłam prowadzić zajęcia wg tej metody.
Dlaczego zmieniłam metodę ? Chyba dlatego, że joga wg Sivanandy zapewnia, w moim odczuciu, bardziej wszechstronny i równomierny rozwój całego człowieka, a o to mi chodzi najbardziej.
Zajęcia prowadzę w Warszawie, w klubie SOTO www.soto.waw.pl