Joga jest najlepszą terapią w moim życiu - rozmowa z Anią Rogiewicz.
czwartek, 17 marca 2011
Ania ma 33 lata, od 5 lat boryka się z chorobą nowotworową. Aktualnie przygotowuje się do siódmego zabiegu operacyjnego, jednak wszelkie przeciwności losu nie pozbawiają jej poczucia humoru i optymizmu. Kocha życie, jest szczęśliwą, spełnioną osobą. Głęboko wierzy w to, że "Człowieka można zniszczyć ale nie pokonać", dlatego nie daje się chorobie. Znacznie odbiega od stereotypowych wyobrażeń o pacjencie chorym na raka. Lekarze uważają ją za "cud kliniczny", z niemałym zaskoczeniem obserwują jej aktywny tryb życia i to jak spełnia swoje marzenia. Pragnienia powrotu do aktywności fizycznej i realizacji marzeń zmotywowały ją do regularnej praktyki jest najlepszą terapią, jaka jej się przytrafiła, dlatego rekomenduje ją innym osobom, niezależnie od dolegliwości, z którymi się borykają.
Na zdjęciu: Ania Rogiewicz i nauczyciel - Wiktor Morgulec
Jak wyglądało twoje życie zanim dowiedziałaś się o chorobie?
Zanim dowiedziałam się o chorobie byłam zwyczajną dziewczyną, chyba jakich wiele. Z wykształcenia jestem ekonomistką i realizowałam się w zawodzie księgowej. Byłam samodzielna mieszkaniowo, finansowo i zaznawałam tak zwanego "materialnego" życia, ale bez pogoni za dobrobytem, lepszym życiem, gdyż cieszyłam się również z tego co mam, nigdy nie narzekam. Uważam że do wszystkiego dochodzi się małymi kroczkami, do realizacji marzeń i potrzeb, gdy ma się poczucie jakiegoś celu.
Czym się pasjonowałaś? O czym wtedy marzyłaś?
Prowadziłam aktywny, dynamiczny tryb życia, korzystając z wielu form spędzania wolnego czasu jak: spotkania z przyjaciółmi, aerobik, basen, wtedy jeszcze siłownia, gdyż nie była popularna, zwłaszcza w moim rodzinnym mieście Suwałki.
Konsekwentnie oszczędzałam na mój wymarzony samochód w kolorze yellow-green, gdyż jestem "szurnięta" na punkcie tego koloru. Gdy 2 maja 2005 roku poznałam mojego przyszłego męża, już wspólnie realizowaliśmy moją pasję podróżniczą. Uwielbiam poznawanie nowych ludzi i miejsc. Wspólnie zaczęło się wzajemne uzupełnianie się i "zarażanie" pasjami. Jestem z zamiłowania wodniakiem wychowanym na wodzie i w wodzie, więc odkrywałam wtedy frajdę z żeglarstwa (również bojerowego) i podróżowania.
Aktualnie przekładamy to na formę kajakarstwa turystycznego. Mąż zaraził mnie pasją narciarską, polubiłam góry i morze (po ślubie przeprowadziłam się do Gdańska, również ze względu na kontynuację leczenia).
W jakim momencie twojego życia pojawiła się informacja o chorobie? Jak ją odebrałaś?
Diagnoza zaskoczyła mnie i mojego męża tuż przed ślubem, jednak nie zrezygnowaliśmy z niego.
Dociekania na temat pochodzenia choroby skończyły sie chyba na etapie tego, że może to konsekwencja tego, że nie byłam do końca dobrym człowiekiem (jak teraz sobie o tym myślę), może to ma być pokuta? Choć nie myślę, że to kara. Chorobę traktuję ze zrozumieniem i nie szukam winowajców, nie mam do nikogo i niczego żalu.
Czy wcześniej pojawiały się jakieś niepokojące symptomy?
Nie miałam żadnych znaczących objawów w organizmie, wskazujących na chorobę nowotworową. Nie miałam jakoś zwiększonego obwodu brzucha, wskazującego na powiększające się wodobrzusze (może nie zauważałam tego, gdyż dużo się ruszałam na aerobiku, basenie, ćwiczyłam brzuszki na siłowni), nie paliłam, nie piłam alkoholu, nie miałam zgagi, bólów, a gdy się pojawiły, to lekarze wmawiali mi nerwobóle a dopiero chęć posiadania potomstwa skłoniła do głębszego poszukiwania bardziej wnikliwego i nie sugerowania się opinią jednego lekarza.
Mało pamiętam od czasu wstrząsu septycznego. Ale miałam świadomość podejrzeń: od zespołu policystycznych jajników do raka jajnika, a pewność mieliśmy po pierwszej operacji.
Czy od razu postanowiłaś z nią walczyć, nie dać się jej?
Wiadomo, diagnoza była szokiem dla mnie, dla mojej rodziny i bliskich, ale ponieważ mam ogromne wsparcie z ich strony, a przede wszystkim męża, to nawet nie mogłam się poddać. Nie wyobrażam sobie, abym miała im jeszcze dawać powody do większych zmartwień i stresów. A tak staram się swoim optymizmem i przeogromną siłą pokazać, że "Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać..." jak to było w książce "Stary człowiek i morze". Być może choroba mnie pokona zewnętrznie - opuszczę ciało przedwcześnie (czyli umrę) ale wewnętrznie mam poczucie, że nie daję się i wygrywam tę "batalię". Dotychczas mam świadomość, że wygrywamy bitwy, ale walka pewnie się kiedyś zakończy. Diagnoza na pewno nie była "happy", ale nie przeżyłam żadnego załamania, po prostu wzięłam się do działania.
Od czego zaczęłaś leczenie?
Stosowałam różne metody leczenia, zarówno z dziedziny medycyny niekonwencjonalnej, jak metoda Gersona (aktualnie mam zamknięty odbyt, co wyklucza robienie lewatyw z kawy i nie przyjmuję niczego doustnie przez brak możliwości wchłaniania, przyjmuję pokarm tylko bezpośrednio do żyły), różne metody naturalnych terapii jak amigdalina (witamina B17), ziołolecznictwo, Vilcacora, Noni, chirurgia fantomowa, srebro koloidalne i różne inne suplementy włącznie z imbirem i kurkumą.
Czy te niekonwencjonalne sposoby radzenia sobie z chorobą pomogły?
Skutki były mało zadowalające, dlatego też to jednak konwencjonalnym metodom zawdzięczam że żyję. Ze względu na to, że nie mogę przyjmować pokarmów i płynów, gdyż nieczynne są organy wewnętrzne, nie da się już zastosować naturalnych metod leczenia. Niestety trzeba skorzystać z wiedzy, postępu i służby zdrowia, czyli z medycyny stricte konwencjonalnej, dającej możliwość utrzymywania mnie przy życiu przez żywienie pozajelitowe i dożylne nawadnianie.
W początkowym etapie towarzyszyła mi wielka wiara i nadzieja, że po pierwszym rzucie chemioterapii wszystko będzie ok.
Jednak po wieloetapowej, niezbyt skutecznej i równie mało zadowalającej chemioterapii (mam stwierdzoną chemiooporność, w tym platynooporność) i po sześciu zabiegach operacyjnych, staram się żyć normalnie na tyle, na ile pozwala mi na to choroba, a jak widać pozwala na wiele (śmiech).
Wspominałaś, że przygotowujesz się do kolejnej, już siódmej operacji. Dlaczego przeszłaś ich tak wiele? Czy komplikacje są aż tak poważne?
Miałam już 6 operacji z różnych powodów. Pierwsza była tylko cytoredukcyjna i chyba przerosła możliwości, bądź kwalifikacje operującego. Wiem, że nie mam łatwego organizmu do leczenia: z racji częstych krwotoków wewnętrznych, tendencji do tworzenia się zrostów i pewnej oporności na leczenie, czyli słabej wrażliwości na nie. Druga była tą znaczącą, gdyż usunięto mi cały narząd rodny i ogromną masę rozprzestrzenionego guza, wszczepiono cewnik, jednak operację trzeba było powtórzyć. Kolejne operacje były tzw. second look czyli po każdym przeprowadzonym kursie innej chemii.
Spróbowałaś także terapii ?
Zainteresowanie miałam w trakcie odbywających się na polskim wybrzeżu Festiwali Indii ćwicząc z ówczesnym (obecnie byłym) Ambasadorem Indii w Polsce, który prowadził zajęcia w jednym z namiotów, bodajże na Festiwalu w Kołobrzegu. To był początek.
Kiedy zaczęłaś praktykować ? Przed chorobą czy w trakcie?
Z , nie korzystałam z tej sposobności.
Co sprawiło, że wróciłaś do praktyki ?
Przełom nastąpił po ostatniej ciężkiej operacji, mającej na celu zniwelowanie moich problemów niedrożności jelitowej, czego efektem było dołączenie do grona posiadaczy kolostomii, a z racji tego, że zakończyła się sepsą i wstrząsem septycznym, byłam w stanie krytycznym. Lekarze nie dawali mojemu mężowi żadnych szans, że z tego wyjdę i kazali się żegnać…
Natomiast jakaś siła i wielka łaska sprawiły że wróciłam do żywych, choć z powikłaniami (nie działało wiele funkcji życiowych) co zostało potwierdzone zapisaniem mnie do "cudów klinicznych". Jednak nikt w służbie zdrowia nie chciał nam pomóc, nie chciał przyjąć takiego "warzywka", sugerowano już hospicjum stacjonarne.
Przeżyłam dzięki sile mojego męża (no i własnej) i domowej opiece hospicyjnej rodziny, to oni karmili mnie i pomagali w zwykłych funkcjach życiowych. Powoli wracałam do formy.
Pragnienie odzyskania sprawności celem realizacji pragnień i możliwości powrotu do aktywnego trybu życia (jak jazda na rolkach, łyżwach, nartach, kajakarstwo i podróże) były silniejsze i stały się motywacją i inspiracją do powrotu do . Wierzyłam, że tylko ta ścieżka jest w stanie postawić mnie na nogi, wzmacniając mięśnie, organizm, umysł i ciało.
Wtedy znaleźliśmy blisko domu na osiedlu jakieś Centrum Sportowe "Południe", gdzie również były zajęcia lub pilates.
Nie miałaś z tym trudności?
Na tamtym etapie nie byłam jeszcze w pełni sił, wybrałam więc spokojniejszą formę opartej na oddechach i lekkich pozycjach. Czasem w duszy myślę, że asany i ćwiczenia oddechowe wpłyną też na rozciągnięcie, a może popękanie zrostów pooperacyjnych (śmiech).
postawiła mnie na nogi i przywróciła wiarę, że mogę wrócić do dawnej formy by mieć siłę do dalszych zmagań z mankamentami związanymi z chorobą i leczeniem.
Obecnie radzę sobie z pomocą nauczyciela z tamtego Centrum Sportowego "Południe", który zgodził się udzielać mi lekcji na razie "lekkiej" jogi (takiej refleksyjno-psychoterapeutycznej) w warunkach domowych. Od października zeszłego roku jestem na żywieniu pozajelitowym: 16 godzin dziennie uwiązana do kroplówki i jeszcze kilka godzin do kroplówek nawadniających (w związku z niedrożnością jelitową, niespływaniem kwasu żołądkowego i treści enzymowo-jelitowej - stąd sonda w nosie).
Jak sobie radzisz z trudniejszymi pozycjami w jodze? Nie przeszkadzają ci te wszystkie sondy i kroplówki?
Mimo wielu uwarunkowań nie poddaję się. Staram się przynajmniej podejmować próbę. Jestem świadoma ułomności swojego ciała (jak również moi nauczyciele jogi) i w momencie gdy nie daję rady - odpuszczam lub pozostaję w pozycjach przygotowujących do finalnej pozycji. Z racji wielu operacji na brzuchu, ogromna ilość zrostów pooperacyjnych wyklucza pełne wykonanie niektórych pozycji, ale myślę że to kwestia czasu, motywacji i rozciągnięcia ciała czy mięśni, zastojów z tym związanych i odblokowania ciała. Chcieć to móc i samozaparcie jest tu najlepszym doradcą, a także konsekwencja w przyjętym celu i działaniu.
Jak lekarze reagują na twoją praktykę ? Sprzeciwiają się czy dopingują?
Są różni lekarze. W pierwszej fazie choroby moja chemioterapeutka nie była zbytnio zachwycona moim aktywnym stylem życia, uważała, że jestem "niepoważna". Mówiła do mnie i do męża (z racji tego, że mnie nie stopuje w działaniach), że "nie zdajemy sobie sprawy z powagi choroby", ale jak widziała mnie jeżdżącą rowerem i pochłaniała nasze opowieści z pobytów, czy to na basenie, czy na rolkach albo z podróży to odpuściła sobie i chyba zweryfikowała swoje myślenie. Może zmieniła zdanie, bo zawsze jak się spotyka z moją obecną chemioterapeutką to się pyta: "A Ania jeszcze żyje?" i jest miło zaskoczona odpowiedzią, że żyję i mam się całkiem dobrze.
Parę dni temu jeździłam na nartach, byłam na basenie i nawet mój obecny lekarz, notabene chirurg i specjalista od żywienia pozajelitowego, który niebawem ma mnie operować, chciał zrobić wstępne badania, a ja powiedziałam, że nie zrezygnuję z ferii z jogą, nart i basenu. Lekarz chyba uświadomił sobie że choroba nie rządzi moim życiem i trochę mnie poznał, więc "pobłogosławił" nas z zaleceniem, abym na siebie uważała, stosowała się do zaleceń i dbała o "gospodarkę elektrolitową" - abym wróciła dobrze przygotowana do kolejnego ciężkiego zabiegu.
Dobrze, że trafiłaś na takiego lekarza, który nie staje na drodze do realizacji twoich marzeń. I że ty się nie poddajesz tej chorobie…
Wszystko co najlepsze dzieje się chyba właśnie w trakcie jej trwania. Wewnętrzne przeobrażenie, spełnienie marzenia czyli podróży do Indii i wiele innych wspaniałych doświadczeń bo o tych niekoniecznie zadowalających długo nie myślę i staram się nie wracać do nich i nie pamiętać. Nawet ból i cierpienie czasem trzeba zaakceptować...
A jak twój mąż radzi sobie z faktem twojej choroby?
Hmm... trzeba byłoby jego o to zapytać. Z moich obserwacji raczej wspaniale, choć na brak stresu, zmęczenia i przeżyć wewnętrznych nie narzeka. (śmiech)
W naszym kraju, aby chorować trzeba być zdrowym. Nie wyobrażam sobie, jakbym miała ogarnąć jeszcze to całe "wspomaganie" mojego życia. Bez męża raczej już by mnie nie było. To on wziął na swoje barki całą skomplikowaną procedurę podłączania i przyrządzania mi żywienia pozajelitowego w warunkach domowych, on "instaluje" mi igłę do porta dożylnego (wkłucie centralne), podłącza kroplówki, wszędzie "transportuje" itd. Jestem od niego "uzależniona". (śmiech)
Nawet jak pojawiła się w jego pracy konieczność wyjechania w delegację, pakował mnie do samochodu i zabierał ze sobą. Teraz to już wszędzie musimy być razem przez odżywianie mnie pozajelitowo. Ja borykam się z nowotworem, a on zajmuje się stroną borykania z absurdami naszej opieki zdrowotnej, papierologią, pielęgniarkami czy lekarzami, jak wyrzucają go drzwiami, to on wchodzi oknem (śmiech). Czasem myślę, że w tym nieszczęściu Najwyższy Pan zesłał mi Aniołka, aby się mną zaopiekował i abym lżej to zniosła...
To prawda, nie wszyscy mają tyle szczęścia (szczęścia w nieszczęściu…)
Mąż jest dla mnie największym oparciem jakie mi się przytrafiło. Nie każdy ma ten komfort. Spotkałam się z sytuacjami, że mężowie odchodzą od żon po diagnozie... choroba ich przerasta, nie radzą sobie z nią i wielu mężczyznom przeszkadza "niekompletność" ciała kobiety, zwłaszcza, gdy dotyczy to sfery seksualności. Najczęściej dotyczy to kobiet z nowotworem piersi, macicy, jajnika (z racji częstych przypadków usunięcia całego narządu rodnego). Do innych powodów zaliczyć można też złe samopoczucie po chemioterapii, utratę kobiecości z powodu utraty włosów i wiele innych czynników. Nie każdy jest w stanie to udźwignąć... Do tego potrzeba ogromnej siły, wytrwałości i prawdziwej głębokiej wielkiej miłości...
Wspominasz momenty, kiedy lekarze kazali twojemu mężowi żegnać się z tobą lub gdy pytają czy jeszcze żyjesz. Jak na to reagujesz? Boisz się śmierci? Myślisz o tym?
Ponieważ wierzę w reinkarnację jest mi chyba łatwiej znieść świadomość śmierci, gdyż uważam, że jest ona częścią życia. Z reinkarnacją wiąże się też moje myślenie, iż przyczyną tego, że spotkała mnie choroba mogą być zaszłości karmiczne, wynikające z prawa karmy. Poza tym, od czasu stanu krytycznego w wyniku sepsy i wstrząsu septycznego, oswoiłam się ze śmiercią. Tamten moment uświadomił mi, że jeszcze nie byłam na nią gotowa. Teraz wiem, że w moim przypadku można się jej spodziewać w każdym czasie. Kiedy każą się mojemu mężowi żegnać ze mną to cóż… Jak mi o tym opowiedział to odpowiedziałam, że powinien być na to gotowy, bo kiedyś to nastąpi i jest to może sprawdzian dla niego samego jak to przeżywa. Wiem, że byłaby to dla nas smutna, bardzo przygnębiająca chwila...
Na żart, czy jeszcze żyję też się śmieję. Widocznie w środowisku medycznym jestem zadziwiającym przypadkiem klinicznym, bo łamię utarte schematy i statystyki przeżycia w moim typie nowotworu (śmiech).
O śmierci nie myślę, bo ciągle cieszę się z każdej chwili życia i "pcham" do przodu w podejmowaniu działań, aby je jeszcze przedłużać, bo warto! Każdy dzień jest warty jego przeżycia! Ja kocham życie! Mimo cierpienia i bólu, którego często doświadczam, moje życie jest piękne! Czuję się szczęśliwą i spełnioną osobą.
Ciekawa jestem, w jakim stopniu na twoje pozytywne podejście do życia wpłynęła w codziennym życiu?
Hmm... myślę, że tak. Z racji wcześniejszego wegetarianizmu, bycia zwolenniczką zasady ahimsy (nieczynienia krzywdy innym żywym istotom), braku intoksykacji (nie palę, nie alkoholizuję się i nie przyjmuję substancji zaburzających świadomość, jak narkotyki a nawet teina czy kofeina w herbacie). Cenię ciszę i wewnętrzny spokój, umysłu. Cieszą mnie rzeczy małe, otaczający świat, przyroda, kontakt z naturą i świadomość bycia tu i teraz.
Praktykuję również w skupieniu, w umyśle.
Czy czujesz że ci pomaga? W jaki sposób? Na jakich poziomach?
Joga ukształtowała i umocniła moją silną wolę i zdopingowała do niepoddawania się chorobie i mankamentom, perypetiom i niepowodzeniom w leczeniu. "poprawia" mi osobowość i pomaga mi w samozdyscyplinowaniu się, bo ja "niepokorna" i "nieskromna" jestem. (śmiech)
Powoduje otwartość, spotkania z ludźmi, często bardzo ciekawymi i wartościowymi osobami, jak ostatnio nauczyciel jogi - Wiktor Morgulec. W jodze nic nie dzieje się tak od razu. Spotkanie z jogą powoduje pewną swoistą rewolucję w życiu, wpływa na metamorfozę w pozytywnym aspekcie, wycisza, powoduje że działamy na bardziej subtelnej płaszczyźnie. Uczy mnie powściągliwości i nie chodzi tu o wysiłek, aby się zmęczyć np. aby odreagować albo pozbyć się w ten sposób negatywnych emocji, tylko weryfikuje takie stany, aby się nie pojawiały te negatywne doznania.
Co zmieniła w twoim życiu?
Już po paru zajęciach znacznie lepiej się czułam sama ze sobą, w zgodzie z samą sobą. Stałam się świadoma swojego ciała, zaczęłam dostrzegać inne rzeczy - jak już wspomniałam, zaczęłam cieszyć się z rzeczy małych, że mam oparcie w ukochanym mężu, rodzinie, bliskich osobach i doceniałam każdy dzień mojego życia. Nie ma znaczenia, że ze świadomością choroby. Nastąpiła we mnie pewna harmonia ciała i umysłu, odzyskałam równowagę wewnętrzną. uczy mnie koncentracji, wpłynęła na rozwój osobisty, stała się drogą do głębszego poznania siebie, wyciszenia, wniknięcia w głąb, w sferę subtelniejszego odkrywania emocjonalności i możliwości pokonywania siebie. Spowodowała zmianę stylu życia - z szalonego czasem na bardziej esencjonalny, spowodowała refleksję nad wieloma aspektami życia i za to wszystko dziękuję, w tym jodze jestem niezmiernie wdzięczna.
Jej zawdzięczam możliwość powrotu i doświadczenie koncentracji, mam lepsze samopoczucie, nauczyła mnie skupienia na rzeczach ważnych i nietracenia energii na rzeczy niekonieczne w danej chwili,. Nauczyła mnie wyhamowania w życiu i zatrzymania, a jednoczenie daje mi poczucie, że nie stoję w miejscu - tylko powoduje mój jakiś rozwój osobisty. Joga spowodowała poczucie pewnej harmonii wewnętrznej i jest taką swego rodzaju ruchową . Mogłabym wymieniać wiele zalet ... No i jeszcze jedna zaleta jogi - przełamuje moje lenistwo! Bo ja leniuszek jestem! (śmiech)
Co mogłabyś poradzić innym ludziom, którzy borykają się ze swoimi chorobami?
Chyba tylko to, żeby nie lękali się i spróbowali , bo powoduje ona przełamanie strachu i lęku i ma tak wiele zalet, o jakich wspomniałam w naszej rozmowie, że nie sposób jej nie rekomendować innym chorym. Z pewnością jest swoistą, najlepszą terapią w moim życiu jaka mi się przytrafiła, więc życzę wszystkim chorującym: zmiany świadomości, otuchy i "niepoprawnego" optymizmu oraz odkrycia dobrego ducha w sobie i samych wspaniałych realizacji na tej ścieżce a także doznań jogicznych tak skutecznych i pozytywnych jak moich.
Jestem świadoma tego, że zmieniam wizerunek osoby "chorej" i jeśli komuś może to pomóc i dodać otuchy to świadczy, że choroba w moim życiu pojawiła się po coś i może to też część jakiejś misji do spełnienia…
Bardzo możliwe że tak właśnie jest. Rzadko spotyka się osoby tak radosne i pełne życia jak ty, nawet wśród zdrowych… Opowiedz, jakie masz teraz plany, marzenia?
Teraz jest trochę inaczej, uspokoiłam się w swoich "szaleństwach", choć nie do końca. Częściej słucham spokojnej, muzyki i nawet czytam. Mając więcej wolnego czasu odkryłam w sobie pasję gotowania i stałam się kulinarnym poszukiwaczem smaku. Uwielbiam "karmić" innych i sprawia mi to ogromną przyjemność.
Teraz marzę tylko o zdrowiu dla moich najbliższych, bo dopiero ktoś, kto je straci, potrafi je docenić. Nie mam już marzeń materialnych, wszystkie się pospełniały, włącznie z podróżą do Indii. Teraz to bywają "kobiece zachcianki" i pragnienie spokoju . Marzenia są po to, aby się spełniały i od nas zależy czy trochę temu pomożemy. Oczywiście nie zawsze to jest możliwe z powodów finansowych. Wtedy ważne jest aby cieszyć się z tego że jestem, żyję, mam dach nad głową, z prostych, zwykłych, codziennych rzeczy. A plany... pojawiają się na bieżąco w mojej głowie. Na brak pomysłów chyba nigdy nie narzekałam (śmiech). To plany i cele napędzają we mnie siłę i chęć do życia i są motorem do działania! Tej siły i motywacji życzę wszystkim, nie tylko chorym!
Dziękuję za rozmowę, dużo z niej wyniosłam.
Ja również dziękuję i serdecznie wszystkich pozdrawiam
Rozmawiała: Julitta Klama
Przekaż 1% swojego podatku dla Ani, aby wspomóc jej dalsze leczenie:
http://www.gieniu.webd.pl/1procent/
Autorka: Julitta Klama